Jako że okupujące właśnie kina To nie wypanda stanowi jubileuszową, 25. animację studia Pixar, pozwólcie, że zacznę od małego podsumowania, a zarazem hołdu dla utytułowanej wytwórni. Choć jej początki sięgają jeszcze końcówki lat 70., wszystko co najlepsze zaczęło się w 1995 r., wraz z premierą pierwszej części Toy Story. Film był nie tylko pierwszą pełnometrażową animacją amerykańskiego studia, lecz także pierwszym w dziejach kina filmem fabularnym stworzonym całkowicie przy pomocy komputera. Od tego czasu wytwórnia była na pierwszej linii zmian w mainstreamowej animacji, zarówno pod kątem technologicznym, jak i artystycznym. Nowatorskie pomysły, inteligentne scenariusze, cudowna grafika i poruszające momenty zbudowały Pixarowi grono fanów we wszystkich grupach wiekowych. Jednocześnie warsztat twórców budził (i nadal budzi) zachwyt krytyki: wystarczy zwrócić uwagę na fakt, że aż osiem ich produkcji, czyli co trzeci film kalifornijskiej wytwórni, zdobyło oscarową nominację za scenariusz.
Domee Shi, reżyserka najnowszej animacji studia, dała się poznać filmowemu światu w 2018 r. dzięki krótkometrażówce Bao. Poprzez rewelacyjny filmik Shi w alegoryczny sposób opowiedziała o tzw. syndromie pustego gniazda, przeżywanym przez rodziców po opuszczeniu przez dzieci rodzinnego domu. Za metaforę służył tu dość abstrakcyjny, lecz ogromnie trafny koncept: oto kobieta otacza matczyną opieką ulepiony przez siebie… pierożek. Po tamtym sukcesie Pixar pozwolił reżyserce rozwinąć skrzydła w pełnym metrażu, czego efektem jest właśnie To nie wypanda. Trudno nie zauważyć podobieństw między tymi animacjami: obie opowiadają o rodzinach z chińskimi korzeniami, obie na warsztat biorą trudne relacje rodziców z dziećmi, obie w końcu opierają swój sukces na tzw. podwójnym kodowaniu: rozbieżności tego, co widzimy na ekranie z tym, o czym faktycznie opowiada produkcja. Shi w swoim pełnometrażowym debiucie prowadzi tę grę z widzem na tyle umiejętnie, że jej film pod kątem warsztatowym można śmiało zaliczyć do grona najlepszych filmów wytwórni ostatnich lat. Choć przesłanie, które finalnie za sobą niesie, można uznać za trochę… dyskusyjne.
Temat dorastania, na którym skupia się To nie wypanda, nie jest dla Pixara czymś nowym – pojawiał się już w znakomitych W głowie się nie mieści oraz Toy story 3. Choć ich bohaterowie byli diametralnie różni (jedenastoletnia Riley kontra siedemnastoletni Andy), każdy z nich musiał dojrzeć do stawienia czoła temu samemu zadaniu: pożegnaniu z okresem dzieciństwa. Mei, trzynastoletnia bohaterka najnowszego filmu Pixara, metrykalnie jest pomiędzy tą dwójką; o dzieciństwie jednak dawno już zapomniała. Z jednej strony głośna, szalona, pełna młodzieńczej energii, z drugiej – szkolna prymuska i wzorowa pomocnica domowa. Stanowi połączenie stereotypowej nastolatki i idealnej córki – połączenie nietypowe, ale też oparte na dość kruchych fundamentach. Matka dziewczynki realizuje w jej wychowaniu model skrajnej wręcz nadopiekuńczości (w stylu „Jesteś dziś dziesięć minut później!”) połączony z zupełnym brakiem wyczucia oraz niezrozumieniem potrzeb nastolatki, co jest źródłem szeregu kryzysowych sytuacji. Dopóki trwa opisana wyżej „mała stabilizacja”, stosunki rodzinne układają się jednak bez większych zakłóceń. Wszystko rozsypie się jak domek z kart, gdy pewnego poranka po obudzeniu Mei skonstatuje, że właśnie zmieniła się… w potężną rudą pandę. Odziedziczony po walecznych przodkiniach dar, który z biegiem pokoleń stawał się raczej przekleństwem, będzie się odtąd uaktywniał u trzynastolatki w chwilach wyjątkowego pobudzenia emocjonalnego. Jeśli go nie opanuje, będzie oczywistym źródłem kłopotów – a działać musi szybko, ponieważ wielkimi krokami zbliżać się będzie koncert ukochanego przez Mei boysbandu.
Podstawowy koncept, na którym oparła swój film reżyserka, stanowi jeden z najoryginalniejszych w i tak pełnym już abstrakcyjnych pomysłów katalogu filmów Pixara, porównywalny nawet z fabryką energii produkowanej z dziecięcych krzyków (Potwory i spółka) czy staruszkiem lecącym na podróż życia za pomocą domu zaprzęgniętego w tysiące balonów (Odlot). Ruda panda stanowi dla twórców pretekst do rozwijania oryginalnych fabularnych perypetii oraz jest katalizatorem ogromnej ilości humoru – i choć oba te aspekty zostają wyeksploatowane bezbłędnie, sedno pomysłu tkwi gdzie indziej. Mei zmieniająca się w pandę jest przede wszystkim metaforą dojrzewania: zmian zarówno na ciele, jak i w psychice oraz zachowaniu młodej osoby. Gdy dziewczynka w ciele rudego zwierzaka zatyka nos w obliczu nieprzyjemnych zapachów oraz wrzeszczy, że się sobie nie podoba, a mama informuje ją, że pozbyć się klątwy będzie mogła za miesiąc w trakcie krwawego księżyca… to wszystkie te elementy mogą się wydać dziwnie znajome, choć nikt o niczym nie mówi tu wprost. Dalsze koleje fabuły rozwijają pandową alegorię, wzbogacając ją o coraz to nowe znaczenia: panda jako nastoletnia wybuchowość, panda jako pęd do szalonej zabawy, panda jako wyraz buntu przeciwko ograniczeniom i dążenie do samorealizacji. Na poziomie dosłownym właściwie nie mówimy tu o „dojrzewaniu”, lecz właśnie „pandowaniu”, a większość aspektów burzliwego okresu nastoletniego zostaje ograna właśnie poprzez ukryte odniesienia zgrabnie wplecione w fabularną tkankę. Doprawdy, ze świecą szukać scenariusza, który w taki podwójny sposób opowiadałby historię – i tym większy podziw dla twórców, że nie tylko udanie podejmują niełatwą przecież tematykę, lecz także znakomicie opakowują ją w rozległą, inteligentną metaforę.
Nie oznacza to bynajmniej, że wszystko jest tu umowne. Wręcz przeciwnie – świat, w jakim toczą się perypetie trzynastolatki, odmalowany jest celnie i ze sporą dawką realizmu. Mei i jej trzy „psiapsióły” wspierają się razem, realizują zwariowane pomysły, doświadczają blasków i cieni życia szkoły, a w końcu też… notorycznie wzdychają do chłopaków, nierzadko podkreślając ich fizyczność. Reżyserka patrzy na to wszystko z przymrużeniem oka – nie deprecjonuje, ale też nie traktuje całkiem serio; o życiu Mei opowiada tak, jakby wspominała własną nastoletniość (na co wskazuje także czas akcji filmu: jest to 2002 rok, w którym Shi skończyła właśnie trzynaście lat). Pomaga jej w tym komediowa konwencja filmu, w ramach której konsekwentnie przejaskrawia poszczególne elementy. Najwyraźniej widać to w fascynacji dziewczyn kiczowatym zespołem „4*TOWN”. Udział w koncercie pięciu przystojniaków strzelających uśmiechami z kolorowego folderu staje się dla Mei i jej towarzyszek niemalże sprawą życia i śmierci, przesądzającą – jak same mówią – o ich kobiecości. Mimo takiej młodzieńczo (wręcz – dziecięco) naiwnej optyki trudno nie kibicować zwariowanej czwórce, zwłaszcza że ofiarą karykatury pada także nadopiekuńcza matka Mei. Jak się okaże, jej postawa wypływa z traum wywiedzionych z tego samego nastoletniego okresu (a tak przy okazji: tak, o „tym” okresie też się wspomina; a choć temat miesiączki podjęty zostaje mniej niż oględnie, aż dwa razy pojawiają się podpaski, co w kinie animowanym można uznać za ewenement i jest dużym plusem dla twórców).
Raczej na minus wypada niestety zakończenie, i to nawet nie tyle przez fakt, że jest ono przeładowane i przydługawe. Twórcy rozwiązują bowiem wątek relacji Mei z matką w taki sposób, który może wprawić rodziców w zakłopotanie – wychodzi bowiem na to, że należy pozwolić swoim nastoletnim pociechom „być sobą” (czyli, znów metaforycznie, uwolnić swoją wewnętrzną pandę), bez zbytniego angażowania się w wychowawcze przestrogi. Dodatkowo, choć przez cały film krytykowane były zachowania obu stron rodzicielskiego sporu, finalnie dostaje się tylko tej starszej – młodsza wychodzi z całej sytuacji niejako rozgrzeszona. Jako że morał kłóci się trochę z całą resztą, nie wiem, czy rzeczywiście miał być aż tak dosadny: być może chodziło jednak o to, żeby przemówić głównie do starszej widowni i pokazać, do czego doprowadzić może nadmiernie restrykcyjne wychowanie. A skoro tak, to z grona odbiorców niejako wyklucza się tym samym tych potencjalnie docelowych: wchodzące w wiek dojrzewania dziewczynki, dla których seans może stać się (możliwe, że niechcący) zachętą do błahego traktowania płynących od mam rad i pouczeń. Wygląda na to, że kontekst autobiograficzny nieco przysłonił Doomee Shi uniwersalne spojrzenie na opowieść sprawiając, że jawi się ona jako dość słaba wychowawczyni.
Reżyserką jest jednak świetną. Dowodzi tego choćby rzadko spotykany w Pixarze dynamiczny sposób opowiadania historii, bezbłędnie oddający zwariowaną rzeczywistość nastoletniej bohaterki. Pomaga jej w tym wyraźniejsze niż w innych filmach studia zacięcie komediowe – od absurdalnego humoru aż po slapstick. Zarówno w pewnych rozwiązaniach reżyserskich, jak i wizualnych widać tu inspirację japońskim stylem animacji, w jakim tworzone są anime. Fani kina z Kraju Kwitnącej Wiśni bezbłędnie odczytają także wyraźne nawiązanie, jakie twórcy w pewnym momencie fabuły czynią do kaiju eiga –słynnych filmów o potworach. Sama ruda panda odnosi się oczywiście do kultury chińskiej, do której również wielokrotnie – jako do rodzimej kultury reżyserki – nawiązuje się w trakcie seansu. Jako że akcja filmu rozgrywa się w Kanadzie, powstaje z tego wyjątkowa, multi-kulturowa mieszanka. Czy zdobędzie ona jednak tylu fanów, co poprzednie filmy studia? Choć artystycznie wydaje się być sukcesem, to trudności z odbiorem metafory i niejasność przesłania sprawiają, że u widzów może mieć nieco pod górkę.
Piotr Góra
Źródło zdjęcia: oficjalne materiały prasowe studia Pixar