Fred Astaire, Gene Kelly, Judy Garland, Debbie Reynolds – wielkie aktorskie nazwiska złotego okresu Hollywood można wymieniać w nieskończoność. Jednak wszystkich łączy coś więcej niż wiarygodne oddanie emocji na wielkim ekranie. Wymienione persony potrafiły również fantastycznie śpiewać. O ile wówczas Fabryka Snów korzystała z tych umiejętności wyjątkowo często, tak od współczesnych wymaga się tego rzadziej. Ale jeśli tak, to w jaki sposób?
Hollywood kojarzy się z wieloma rzeczami. To piękne, młode i przystojne twarze, wysokobudżetowe produkcje, skonstruowane tak precyzyjnie, aby odniosły sukces na globalną skalę. To właśnie tam tworzy się najbardziej spektakularne filmy akcji, science-fiction, horrory, jednym słowem – eskapizm nigdzie nie jest tak dobitnie podkreślony, jak właśnie w amerykańskiej Fabryce Snów. Aczkolwiek trudno nie dostrzec przypadków, gdzie horror, akcja i fantasy zostają przenoszone na mniejsze kinematografie (te Azjatyckie, jak i Europejskie). Jednak moim zdaniem Hollywood ukształtował gatunek, którego żadne inne państwo nie potrafiło przenieść na własny grunt – musicale. Jeszcze przed chwilą posługiwałem się czasem teraźniejszym, ale czy amerykańskie dzieła muzyczno-taneczne to faktycznie jedynie śpiew przeszłości?
Na początek warto przybliżyć nieco historii. W okresie klasycznego Hollywood każde studio z wielkiej szóstki miało w swoim portfolio musicalowy hit, męskie oraz kobiece gwiazdy, z którymi podpisywano na kilka lat kontrakty. Jest jednak parę innych czynników, sprawiających, iż musical bezsprzecznie kojarzy się ze złotą erą amerykańskiego kina. Po pierwsze, gdyby nie ten, nie doszłoby do rewolucji dźwiękowej na tak masową skalę. Śpiewak Jazzbandu (A. Crosland, 1927) stał się na tyle wielkim przebojem, iż stanowiło tylko kwestie czasu, aby w ślad za masowym upowszechnieniem dźwięku, poszli giganci przemysłu filmowego. Po drugie, jego cały anturaż jest wielką wizytówką Hollywood. Gdzieżby indziej mamy do czynienia z taką wystawnością, szykiem, blaskiem, barwą, rozbuchaną inscenizacją, stylem i kreatywnością? Niech za dowód mojego wywodu posłuży taneczna sekwencja z filmu The Gangs All Here (1943) w reżyserii Busby’ego Berkeleya, w którym to postać, grana przez Carmen Mirandę, nosi kapelusz zrobiony z bananów, a jej akompaniament stanowią tancerze, przebrani za przeróżne owoce.
Wydawałoby się jednak, iż czas musicalu skończył się wówczas, kiedy uderzył głową o mur kontestacji. Dzieci kwiaty nie przepadały za nierealistyczną, bajkową wizją świata, która, jeżeli poruszałaby poważne problemy społeczne, to nie robiłaby tego aż tak skutecznie i dosadnie. Nawet Hair (1979) w reżyserii Miloša Formana, uśmiechający się do pokolenia hippisów, a przy tym porywający swoją pomysłową realizacją, okazał się box-officeową porażką. Aczkolwiek po kilkudziesięciu latach, w natłoku premier XXI wieku, wytrawny kinoman może zauważyć, że w gąszczu nowych produkcji, znajdą się też takie, których dystrybutorzy określają mianem musicalu. Należałoby zatem zadać pytanie – czy powrót tego gatunku wiąże się z jakąś istotną dlań przemianą? Czy też może nic się nie zmieniło, a współcześnie nadal otrzymujemy muzyczne dzieła, podążające schematem, który zdążył już okrzepnąć w połowie XX wieku? Jak zwykle odpowiedź na tego typu pytanie nie jest prosta ani tym bardziej jednoznaczna. Jeśli przyjrzymy się bliżej niektórym dziełom, widać jak na dłoni, iż tych strategii jest co najmniej kilka.
Zacznijmy jednak od rzeczy oczywistej, jaką jest wciąż zakorzeniany w widzach filmowy postmodernizm. W większości przypadków umyślna „zabawa kinem” staje się polem do popisu dla twórców, którzy chcą pokazać, jak płynnie lawirują między kolejnymi gatunkowymi schematami oraz formami. Dlatego też tak wyrazisty musical również nie umyka uwadze twórcom filmów, ale również seriali. Można chociażby wspomnieć o musicalowej sekwencji w BoJacku Horsemenie, w którym piosenka Don’t stop dancing z piątego sezonu, słyszana w trakcie przedawkowania leków przeciwbólowych przez protagonistę, okazuje się jedną z wielu trafnych diagnoz, dotyczących jego egzystencjalnych problemów. Zdecydowanie więcej tego typu sekwencji znajdziemy w innej serii Netflixa – Big Mouth. Musicalowych „wstawek” pojawia się tu co najmniej kilka w pojedynczym sezonie. Często stanowią one kolejną cegiełkę pod edukacyjno-rozrywkową formułę serialu, dotyczącej kwestii dojrzewania oraz seksu. Owe przykłady nie oznaczają jednak, iż sekwencje musicalowe ograniczają się tylko do animacji. Za przykład może służyć scena z siódmego sezonu Dr. House’a, kiedy poddana operacji Lisa Cuddy, wskutek zapadnięcia w narkozę, śni musicalową scenę z udziałem tytułowego bohatera, granego przez Hugh Lauriego. Twórcy najczęściej posługują się ową konwencją, aby podkreślić nierealny charakter, oglądanego momentu w diegezie. W przypadku BoJacka Horsemana oraz Dr. House’a ów fakt podkreśla użycie środków odurzających bądź psychoaktywnych.
Zostańmy jednak jeszcze trochę przy postmodernizmie. Emblematycznym filmem, reprezentującym nowoczesne podejście do musicalu to Annette (2020) w reżyserii Leosa Caraxa. I choć ciężko powiązać Francuza z Hollywood, tak anglojęzyczna obsada (Marion Cotillard również posługuje się angielskim), sprawia, iż owa produkcja idealnie wpasowuje się w postmodernistyczny film muzyczno-taneczny. Mówiąc krótko: w Annette znajdziemy niemalże wszystko, o czym pisałem w poprzednim akapicie. Całość stanowi przede wszystkim swoistą satyrę na świat sztuki i artystów. Bajkowy klimat musicalu, przaśność i pretensjonalność, wkomponowuje się w ton całej opowieści, krytykujący kolorowy, sztuczny, ale także brutalny świat show-biznesu. Ponadto właściwie Annette śmieje się z musicalu per se. Bohaterowie śpiewają niezbyt wyszukane piosenki, częstokroć ocierające się o kicz (chociażby w scenie, w której przez pięć minut postać Drivera i Cotillard śpiewają wyłącznie We love each other so much, jednocześnie uprawiając seks). Dodatkowo całość ma swoiste znamiona performansu, aktorzy grają z przerysowaną emfazą, charakterystyczną dla tego gatunku. Trudno również nie zauważyć wątków autobiograficznych (na początku pojawia się sam Carax), aczkolwiek ten wątek rozwinę przy lepszym dlań przykładzie.
Powyższe produkcje nie oznaczają jednak, iż musicalowa konwencja musi być powiązana ze swoistą ekstrawagancją, by nadal pozostawać w duchu omawianego postmodernizmu. Weźmy za przykład jeden z wielkich kinowych hitów ostatnich lat, rekordzistę w liczbie nominacji do Oscara, jakim jest dzieło Damiena Chazella – La La Land (2016). Film ten bowiem nie wydaje się ani pastiszem, ani parodią gatunku, ani tym bardziej nie ma być probierzem sztuczności przedstawionej diegezy. Nie jest to również stuprocentowa kalka musicalowych schematów, a raczej hołd dla nich. Mamy bardzo charakterystyczną fabułę, w której losy bohaterów, uwikłanych w świat sztuki, połączą się za sprawą szczerego uczucia. Początkujący jazzman oraz aspirująca aktorka wspólnie będą walczyli o spełnienie swoich największych marzeń. Poza tym, w La La Land pojawia się wspomniana przeze mnie wcześniej, emblematyczna feeria barw i kolorów (jak chociażby w sekwencji, reprezentującej wizje idealnego życia dwójki bohaterów, czy chociażby taniec w planetarium), a także klasyczną scenę, w której Gosling i Stone tańczą w butach do stepowania, na tle nocnej panoramy Los Angeles.
Na koniec wątek, który zapowiedziałem przy fragmencie poświęconym Annette. Nie dziwi fakt, iż często w biografiach muzycznych pojawiają się piosenki. Jednakże praktycznie żaden z nich nie był musicalem. Nie możemy tak powiedzieć o jednej z najbardziej wyróżniających się muzycznych biografii, jakim jest fabularny film o Eltonie Johnie – Rocketman (D. Fletcher, 2019). Produkcja stanowi zgrabny mariaż gatunków, które nie przystają do siebie pod względem popularności. Z jednej strony to film biograficzny, powstający na fali ogromnego sukcesu kasowego Bohemian Rhapsody (D. Fletcher, B. Singer, 2018). Z drugiej – to pełnoprawny musical. Jednak w przypadku tej produkcji, użycie owej konwencji nie ma unaocznić odrealnionej rzeczywistości, być satyrą bądź hołdem dla gatunku. Postać Eltona Johna jest bowiem na tyle barwna, jak jego cekinowe stroje koncertowe lub co niektóre przeboje, w związku z tym musical idealnie odwzorowuje życie tej skądinąd ekstrawaganckiej persony. Ponadto to jeden z nielicznych przypadków, w których głównym bohaterem mainstreamowego musicalu jest osoba reprezentująca społeczność LGBTQ.
Oczywiście, owe przykłady wcale nie oznaczają, iż twórcy usilnie próbują reinterpretować bądź bawić się omawianą konwencją. Powiem więcej, w kinach cały czas otrzymujemy produkcje, będące najzwyklejszymi reprezentantami tego gatunku. Za idealną egzemplifikację może służyć Król rozrywki (M. Gracey, 2017), którego premiera odbyła się ledwie rok po La La Land. Również Steven Spielberg, współczesny nestor filmowej nostalgii, niedługo zaserwuje nam danie, które fani musicalu wszyscy dobrze znają, czyli remake West Side Story. Choć tych nie produkuje się tak masowo, jak w złotym okresie Hollywood, tak nadal znajduje się dla nich miejsce na panteonie premier. Twórcy zaś starają się eksperymentować z ową formułą, rozwijając jego tożsamość na nowe czasy. A wbrew pozorom to taki gatunek, który zostawia jeszcze duże pole do popisu.
Maciej Kordal
Źródła zdjęć:
Zdj 1: imdb.com
Zdj 2: oficjalne materiały prasowe filmu „Annette”