Wraz z postępem technologicznym muzyka stała się nieodłącznym elementem filmu. Jej znaczenie wpływa również na popularność hollywoodzkich produkcji. Na tyle duże, że mogła ona swobodnie oddzielić się od filmu i zacząć funkcjonować osobno, będąc jednocześnie jego przedłużeniem poza salę kinową. Nie będę w tym tekście opisywał czy analizował historii rozwoju muzyki filmowej. Należy jedynie wspomnieć, że muzyka od samego początku miała na celu swoiste komentowanie wydarzeń na ekranie. Przenosiła (i robi to do dzisiaj) emocje oraz uczucia bohaterów, aby poprzez odpowiednie dźwięki, ich natężenie, tempo, skalę oraz użyte instrumenty dać widzom możliwość współodczuwania wydarzeń. Początkowo była to muzyka grana na żywo (w czasach filmu niemego), a wraz z rozwojem technologicznym była dodawana na specjalnym fragmencie taśmy filmowej. Wraz z tym zmieniały się możliwości kreowania muzyki – od instrumentów klasycznych po elektroniczne. Niemniej, współcześni kompozytorzy wciąż wykorzystują instrumenty, by za ich pomocą uzyskać zamierzone dźwięki czy melodie, które później mogą zmieniać, aż do uzyskania pożądanego efektu.
Historia filmu jest oczywiście krótsza niż historia muzyki, lecz przenoszenie ich na nośnikach można by ulokować niemal w tym samym czasie. Filmy, pierwotnie nagrywane na taśmy dość długo pozostawały więźniami czarno-przezroczystych folii. Muzyka miała się lepiej – nagrywana i przechowywana na płytach winylowych, z czasem przeniosła się na taśmy w kasetach (podobnie uczynił film w drugiej połowie XX wieku).
Dwutorowość tych historii zbiega się na przełomie technologicznym jakim było wynalezienie komputera (nie takiego jak z filmu Gra tajemnic z Benedictem Cumberbatchem w roli głównej). VHS i kasety zostały zamienione na odpowiednio płyty DVD i płyty CD – mniejsze łatwiej przenoszone i magazynowane stały się popularnymi nośnikami. Możliwość elektronicznej obróbki filmu oraz muzyki dała okazję to usprawnienia produkcji obu składników dzieła filmowego.
Poniekąd to właśnie ten moment, gdy historia filmu i muzyki filmowej idzie na równi. Technika pozwala na coraz lepsze kształtowanie obrazu i akcji, w muzyce zaś przyspiesza proces tworzenia podkładów czy doboru utworów. Zarchiwizowane piosenki czy całe utwory stają się dostępne na wyciągnięcie ręki, wystarczy dobrze poszukać odpowiednio pasującej melodii, którą można dowolnie miksować i przerabiać. Nie jest to zasada, o wiele częściej starsze utwory stanowią jedynie inspirację do napisania nowych. Ostatnim (jak na razie) etapem jest strumieniowanie muzyki, podobnie jak filmów, na platformach streamingowych. Przejście na nośniki cyfrowe, dostępne za opłatą to kolejny krok do upowszechniania muzyki filmowej jako całkowicie osobnego gatunku.
Zauważyli to również twórcy z branży artystycznej – soundtracki wychodzą niemal w tym samym momencie co filmy mają premiery. Jest to także tworzenie pewnego rodzaju gadżetów do filmu, na równi z np. maskotkami czy plakatami. Oczywiście wciąż funkcjonują nośniki fizyczne w postaci płyt, lecz zwiększenie ich przystępności poprzez wyłącznie dostęp do Internetu i odpowiedniej platformy wyniósł film całkowicie poza salę kinową, przenosząc go, jak i samą muzykę, do doświadczenia wykraczającego poza miejsce (kino) i czas (długość trwania filmu). Muzyka, która pierwotnie miała przenosić emocje, zespala się z nimi, porywa obraz i umieszcza go w pamięci widza. Od teraz, ilekroć widz będzie słyszał daną melodię, będzie tworzył w wyobraźni mapę lub coś bardziej na kształt burzy mózgów – z jakim filmem to kojarzę? Z którymi emocjami jest to związane? Co się działo w tamtej scenie? Co wtedy czułem/łam? Po kolei, wszystko w swoim czasie.
Jest muzyka filmowa, która całkowicie należy do filmu. Powstała wyłącznie na jego użytek. Został zatrudniony kompozytor, dostał scenariusz wraz ze scenopisem, widzi oczami wyobraźni co się dzieje, co ma pokazać na ekranie. Pisze utwory, według scen, według wydarzeń, według sekwencji. To zależy od niego, jak chce rozłożyć akcenty, emocje. Często dostaje instrukcje od twórców, co ma odczuwać widz. I tak mamy Johna Williamsa, jednego z najwybitniejszych kompozytorów i jego sławne tematy główne do serii Gwiezdnych wojen, Indiana Jones, Harry Potter czy Park Jurajski albo Szczęki. Do klasyki można zaliczyć również Nino Rota (Ojciec chrzestny [F. Coppola, 1972]), Ennio Morricone (Dobry, zły i brzydki [S. Leone, 1966]), Bernarda Herrmanna (Psychoza [A. Hitchcock, 1960]). To klasyczni kompozytorzy. Ilekroć słyszymy ich muzykę, widzimy żółte napisy oddalające się w kosmos, rekiny, pomarańczowe bezdroża Dzikiego Zachodu czy odsuwaną zasłonę prysznicową i cień noża na kafelkach łazienkowych.
Jest muzyka filmowa inna od klasycznej. Nowocześniejsza, ale odnosząca się do inspirującej ją klasyki. Jest klasyką, ale w innym tego słowa znaczeniu. To muzyka nie na orkiestrę, lecz na elektronikę. Syntezatory, modulatory, miksery. Obecne w niej jednak partie instrumentalne stanowią most pomiędzy starym a nowym. Przecież Vangelis rozpoczyna temat główny Rydwanów ognia (H. Hudson, 1981) od fortepianu, który, jak w bolero, powtarza wciąż ten sam rytm i dźwięk. Jest Hans Zimmer, którego dosłowne inspiracje bolero widoczne są w utworze Time z Incepcji (Ch. Nolan, 2010), ale nie jest to zasada. Zimmer czerpie z tradycji kulturowej i miesza gatunki i style. Gitarę elektryczną z białym śpiewem, jak to zrobił w Paul’s Dream do Diuny (2021) Villeneuve’a. W Gladiatorze (2000) Ridley’a Scotta flamenco zdramatyzował i osadził w scenie bitewnej, co zgadzało się z naturą tego tańca, jakim jest starcie pożądania i agresji.
Jest muzyka… nie-filmowa, ale filmowa. Bo kto to słyszał, żeby Johann Strauss pisał muzykę do filmu? Albo Wagner? Albo Vivaldi czy Chopin? Oczywiście, stricte muzyką filmową to nie jest, utwory te przecież powstawały na długo przed zaistnieniem kina. Niemniej, były w filmach. I zostały znaturalizowane do muzyki filmowej. Jak chociażby walc Nad pięknym, modrym Dunajem w 2001: Odysei kosmicznej (1968) Kubricka, gdzie w rytm muzyki statek kosmiczny… tańczy? Albo gdy pierwsi ludzie wynaleźli broń, tryumfuje uwertura Ryszarda Straussa z Tako rzecze Zaratustra. Symbolika w niektórych przypadkach jest wręcz dosłowna. Cwał Walkirii z tetralogii Pierścień Nibelunga Ryszarda Wagnera został przeniesiony w niemal niezmienionej postaci do filmu Coppoli Czas apokalipsy (1979). Pierwotnie, Walkirie, nordyckie boginie pędziły na koniach na pola bitew, by zabrać poległych do Walhalli. U Coppoli jest odwrotnie: helikoptery-Walkirie są zwiastunami śmierci.
W tym kontekście można wspomnieć również taką muzykę, która ma nawiązywać do danego okresu historii, ideologii, trendów, kultury. Dosłownie – muzyka z epoki. Niemal wszystkie filmy historyczne, kostiumowe, nostalgiczne, które poprzez muzykę podnoszą „tamten czas” do rangi czegoś już zamierzchłego i niedostępnego, czegoś, co już nigdy nie wróci. Przykładem niech będzie muzyka do któregokolwiek filmu o przygodach agenta 007. Skomponował ją Monty Norman do filmu Dr. No (T. Young, 1962), a zaaranżował John Barry. Piosenki, które powstawały do filmów nawiązywały do motywu głównego – poprzez charakterystyczne dla lat 60. jazzowe partie instrumentów dętych, skrzypiec i gitary elektrycznej. Jest to szczególnie widoczne w wykończeniach piosenek do filmów (np. No time to die Billie Eilish), gdzie pojawia się ten sam akord, co w temacie głównym.
Ciekawym, wydaje mi się, zjawiskiem jest również muzyka z filmów Buza Luhrmanna. Wspomnieć warto o Moulin Rouge (2001), gdzie popularne piosenki zostały zaadaptowane na potrzeby musicalu rozgrywającego się w Paryżu, przy Placu Pigalle. Francuski sznyt w nich słyszalny oraz rozmach (jak chociażby w Show Must Go On) jest aranżacją na potrzeby zarówno czasu (początek XX wieku) jak i miejsca (stolica Francji). Podobnie rzecz ma się z Wielkim Gatsby (2013), w którym dominujący w latach 20. XX wieku jazz wymieszany jest z popem, rockiem, rapem oraz szeroko pojętą elektroniką. Cóż to za problem, by w jazzowym wirze słyszeć No Church in Wild Jay-Z, Kanye West’a i Franka Ocean’a, zaraz obok Love is The Drug w wykonaniu Barry’ego Ferry, w rytmach znacznie zbliżonych do jazzu. Oprócz tych utworów, są i takiej jak A Little Party Never Killed Nobody, gdzie istotnie wspomniany gatunek muzyczny miesza się z elektorniką i pop-rapem Fergie.
Jest muzyka, która nie była filmowa, ale podobnie jak muzyka klasyczna, stała się również muzyką filmową. Są to oczywiście piosenki zaadaptowane na potrzeby filmu. Można by wymieniać je w nieskończoność. Jest to, moim zdaniem, domena filmów postmodernistycznych, które w sentymentalny sposób przywracały popularne swego czasu utwory. Prym w ich doborze wiedzie Quentin Tarantino – jakżeby inaczej, skoro jego filmy są utkane z odniesień interkulturowych. Są nawiązania do westernów (tu niezastąpiony Ennio Morricone), ale również do filmów wuxia, seriali, kultury country czy rocka. Każdy zna utwór z Pulp Fiction (1994), który rozpoczyna film. Podobnie popularna jest piosenka z finiszu filmu Davida Finchera Fight Club (1999). Rytmiczne uderzenia w perkusje zespalają się akurat z rytmem końcowej sekwencji, ale przede wszystkim z widokiem wyburzanych wieżowców.
Pozostaje wciąż też kwestia bycia lub nie bycia Hollywood. Jest to dość proste – albo film został wyprodukowany w Hollywood, albo nie. Czarne albo białe. Jednak wyobraźnia jest bardzo bogatą przestrzenią. Muzyka filmowa operuje właśnie w tej wyimaginowanej kategorii. Oczywiście, wiele cenionych, niemal klasycznych filmów powstawało w „fabryce snów”. Niemniej, w niektórych przypadkach słowo „Hollywood” funkcjonuje jako synonim sukcesu, wielkiej i bardzo znanej produkcji filmowej. Na potrzeby tego eseju na jednej z grup o tematyce filmowej zadałem pytanie o kojarzenie filmu na podstawie jego ścieżki dźwiękowej. Wiele filmów było mylonych z serialami, nie mówiąc już o tym, że wiele odpowiedzi nie dotyczyło ściśle filmów hollywoodzkich. Oczywiście, to krótkie badanie nie było bardzo pogłębione, ale takie też było moje nastawienie – na kojarzenie „muzyka-film-Hollywood”, bez wchodzenia w kwestie definicyjne. W ten sposób popularny soundtrack stał się jakby okładką dla jakiejś produkcji, która niekoniecznie była efektem prac wytwórni z Los Angeles.
Hollywood jest ikoniczne i taka sama jest jego muzyka. Ikona nieraz przyćmiewa samą „fabrykę snów”, zaliczając do niej filmy, które z niej nie pochodzą. Muzyka zespolona z obrazem i wrażeniami, jednocześnie przedłuża seans poza salę kinową, wynosi film poza przestrzeń kina i pozwala żyć filmowi w oderwaniu od nośnika (czy fizycznego, czy cyfrowego). Muzyka zachowuje wrażenia i odtwarza je w wyobraźni odbiorcy za każdym razem, gdy ten kliknie „odtwórz”. Hollywood i filmy mogą być więc wszędzie, dosłownie.
Przygotowałem playlistę w której zawarłem, moim zdaniem, najpopularniejsze utwory ze ścieżek dźwiękowych. Jest to oczywiście subiektywne zestawienie, wielu elementów nie poruszyłem w powyższym tekście, dlatego zachęcam do dodawania swoich propozycji. Kolejność utworów jest całkowicie przypadkowa.
https://open.spotify.com/embed/playlist/01kSUMuOdOImDkz0W9dT6G
Kacper Thomas
Źródło zdjęcia: imdb.com