„Wstrząśnięte nie zmieszane”, Aston Martin, piękna dziewczyna i szalony złoczyńca – kiedy widzimy bądź słyszymy o tych elementach, przed oczami od razu staje nam postać Bonda. Jamesa Bonda. Alechwila ! Kto konkretnie wizualizuje się w naszym umyśle pod tą nazwą – czy jest to pierwszy odtwórca filmowej wersji aktor Sean Connery, czy może najmłodszy z Agentów Daniel Craig? Na to pytanie odpowiedzieć musimy sobie sami, ponieważ dla każdego z nas jest tylko jeden najlepszy i „prawdziwy” 007. Nie zmienia to jednak faktu, że postać ta, wraz z charakterystyczną dla siebie ikonografią oraz audiosferą, weszła już na stałe do światowej popkultury. Seria ta, uznawana za jedną z najdłużej ciągnących się przy równoczesnym posiadaniu tego samego bohatera w każdym filmie, stała się znaczącym elementem nie tylko dla zachodniego kina, ale także dla całej kultury masowej. Jej popularność mawpływ na inne, nowopowstające dzieładziełach. Również same filmy o Bondzie czerpią garściami ze znanych motywów, problemów społecznych i aktualnych wydarzeń geopolitycznych.
Zacznijmy jednak od początku. W roku 1953 brytyjski pisarz Ian Fleming wydał pierwszą część powieści o przygodach agenta brytyjskich tajnych służb specjalnych Jamesa Bonda, pod tytułem Casino Royale. Kolejne książki z tej serii stały się bestsellerami, a sama postać Agenta zyskała dużą popularność. Doprowadziło to ostatecznie do sprzedania w 1961 roku praw do sfilmowania powieści Fleminga kanadyjskiemu producentowi Harry’emu Saltzmanowi i jego przyjacielowi Albertowi R. Broccoli, którzy założyli własną wytwórnię filmową EON Productions. Już wcześniej powieść Casino Royale posłużyła jako scenariusz do jednego odcinka amerykańskiego serialu Climax (1957), jednak dopiero filmy wyprodukowane przez wytwórnię EON stały się światowymi hitami i wprowadziły postać Bonda w popkulturę. Pierwsza część była adaptacją szóstej powieści Fleminga pod tytułem Doctor No (1962). Jak oczywiście wiemy, pierwszy w roli Agenta wystąpił szkocki aktor Sean Connery, który nadał mu cech kojarzonych z Bondem do dzisiaj – ironiczny humor (a zwłaszcza korzystanie z tzw. one-linerów, czylikrótkich i bardzo celnych żartów), elegancję oraz znaczną pewność siebie.
Do dnia dzisiejszego powstało 25 filmów (wliczając w to jeszcze nie mającego premiery Nie czas umierać, którego ukazanie się jest wciąż przekładane z powodu pandemii koronawirusa), a w postać Jamesa wcieliło się dotychczas sześciu aktorów. Każdy film opierał się na podobnym schemacie narracyjnym, posiadał te same powtarzające się postacie (nie tylko Agenta ale również jego szefa, czy szefową M, tak zwaną Dziewczynę Bonda i główny Czarny Charakter) i elementy charakterystyczne jak wspomniany wyżej Aston Martin, czy popijana przez Jamesa wódka martini oraz muzyka tytułowa skomponowana przez Monty’ego Normana, pojawiającą się w każdej części. Można więc stwierdzić, że seria ta poza byciem szpiegowskim filmem akcji czy hollywoodzkim blockbusterem, tworzy swój osobny gatunek. Mimo to każda z części rozwijała się na swój własny sposób, odwołując się do ogólnej sytuacji nie tylko kinematograficznej, ale również społecznej. Już sam casting na głównego bohatera zdradza nam jaki typ postaci lub męskości będzie promowany w danym filmie. To z kim walczy Bond również przedstawia nam jakie zmiany zachodzą wświatowych relacjach politycznych Jak wiemy, wcześniej złoczyńcy byli najczęściej pochodzenia wschodniego (głównie z państw Związku Radzieckiego) i już samo to, czyniło z nich „tych złych”. Współcześnie odchodzi się od podziału etnicznego bohaterów – agent walczy dziś z technologią lub terroryzmem, czyli z problemami, które w niepokojący sposób dotykają naszego świata..
Oczywistym jest, że jak już pisałam, ta najdłuższa seria filmowa, miała wpływ na rozwój kina. Przede wszystkim spopularyzowała szpiegowskie kino akcji. Na fali pierwszych bondowskich filmów powstawały chociażby dzieła z gatunku Eurospy, gdzie jednym z bohaterów był na przykład włoski agent James Tont, przeżywający niesamowite przygody, bardzo podobne co jego brytyjski kolega. Równie modne stały się parodie tych filmów, nadal powstające (jak chociażby seria o agencie Johny English) i w umiejętny sposób ogrywające często absurdalne rozwiązania fabularne z filmów szpiegowskich. Jednak wpływ bondowskiej serii na popkulturę możemy zauważyć nie tylko w kinie. Znane nam są współczesne mechanizmy produkcji hollywoodzkiej, gdzie filmy stają się produktami szerszej eksploatacji. Gry, playlisty z utworami z filmów, komiksy i wiele innych elementów odłącza się od samego dzieła filmowego i staje się osobnym bytem, przenosząc naszych filmowych bohaterów w inne obszary kultury.
Czas jednak przejść do tematu tego artykułu. O Bondzie jako fenomenie popkultury z pewnością można napisać jeszcze dużo więcej, jednak chciałabym się teraz skupić na jednym filmie z tej serii, który przyczynił się do napisania tego tekstu. W marcu tego roku miałam przyjemność przeprowadzić prelekcję, a potem podyskutować o filmie W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości (1969, Peter R. Hunt)na spotkaniu Dyskusyjnego Klubu Filmowego UJ. W końcu miałam okazję szerzej podzielić się swoim zainteresowaniem, a także pasją do bondowskiej serii. Wybrałam jednak część mniej znaną, może nawet i zapomnianą, a już na pewno z aktorem, którego rzadko ktokolwiek wymienia w czołówce swoich ulubionych odtwórców Agenta. George Lazenby, o którym mowa, wcielił się w tę postać tylko raz.Była to jego pierwsza wielka rola – wcześniej pracował jako model – i niestety nie został dobrze odebrany przez krytyków i publikę. Według mnie nie wypadł w filmie aż tak źle, a nawet chętnie zobaczyłabym go w kolejnych częściach, niestety los potoczył się inaczej.
Sean Connery wystąpił w czterech pierwszych częściach serii. Już wtedy stała się ona bardzo rozpoznawalna. Jednak nikt nie jest młody wiecznie i nie może występować jako 007 przez całe swoje życie, dlatego rozpoczęto poszukiwania nowego Bonda. Do roli zgłosił się młody australijski model i ostatecznie został wybrany do następnego filmu. Reżyserię powierzono Peterowi Huntowi, który był drugim reżyserem przy poprzednich częściach. Producenci, scenarzysta oraz reżyser postanowili odświeżyć trochę serię i nadać jej innego brzmienia. Do dzisiaj uważa się, że film jest najwierniejszą adaptacją z serii. Jest również jednym z najdłuższych filmów o Bondzie, ponieważ trwa ponad 2 godziny – w tym czasie udało się zawrzeć bardzo interesującą i różniącą się od poprzednich historię.
Wcześniejsze filmy posiadały swoją własną strukturę, która jednak po trzeciej części zaczynała być zbyt przewidywalna. Również sam Agent wydawał się przesadnie idealny. W W tajnej służbie… zyskuje on w końcu ludzką twarz – jest to przecież pierwszy Bond, który się zakochuje, a co ważniejsze żeni pod koniec filmu. Mimo tych emocjonalnych i romantycznych momentów, które przeżywa z Tracy (w tej roli świetna Diana Rigg), Bond nadal jest tajnym agentem, dlatego w filmie nie brakuje również wielu świetnych scen akcji, na których odbiór wpływają zjawiskowe lokacje w Szwajcarskich Alpach. Oglądając tę część miałam wrażenie, że są to wręcz dwa osobne utwory – jeden przedstawiający prywatność i wchodzenie Jamesa w głębszą relacje z Tracy, drugi natomiast szpiegowski film akcji ze scenami pościgów, wybuchów i pojedynków.
Twórcy w dość łagodny sposób przeprowadzili zmianę jednego aktora w drugiego – znaczącą sceną jest początkowa sekwencja na plaży, gdzie podążający za wtedy nieznaną sobie Tracy Bond napadnięty zostaję przed dwójkę tajemniczych mężczyzn. Bohater oczywiście szybko się z nimi rozprawia, jednak dziewczyna ucieka, a na ekranie pojawia się zbliżenie na twarz Agenta, który komentuje to typowym dla siebie one-linerem: „This never happened to the other fellow”. W fabule pojawia się jeszcze kilka takich humorystycznych scen, gdzie w bardzo lekki i oryginalny sposób tworzy się więź z poprzednimi częściami serii.
Warto wspomnieć również o muzyce, której kompozytorem został oczywiście John Barry. Nie udało mu się jednak – tak jak przy poprzednich produkcjach – stworzyć tytułowej piosenki (trzeba przyznać, że nie łatwo napisać utwór, który zawiera słowa „On Her Majesty’s Secrete Service”). Mimo to skomponował świetną ścieżkę instrumentalną, która wnosiła świeży powiew do serii. Wyróżniało ją przede wszystkim syntezatorowe brzmienie, które idealnie komponuje się z czołówką filmu, a także sekwencjami akcji, w których się pojawia. Co ciekawe, w całej ścieżce dźwiękowej pojawiają się odniesienia do poprzednich filmów z serii, jak choćby gwizdany fragment tytułowej piosenki z Goldfinger (1964, G. Hamilton), czy muzyka z Pozdrowienia z Rosji (1963, T. Young) w scenie, w której Bond pakuje się po swojej „rezygnacji”. Dodanie tych elementów muzycznych tworzyło kolejne połączenia starszych części z nową. Jak już wspominałam, na napisach początkowych nie pojawia się zwyczajowa piosenka – nie oznacza to jednak, że żadna nie została do filmu napisana. Barry stworzył specjalny muzyczny motyw miłosny obrazujący rodzące się między Tracy a Jamesem uczucie. Do jej melodii napisał również słowa, piosenka została wykonana przez samego Louisa Armstronga i nosi tytuł We Have All The Time In The World, który nawiązuje do ostatnich słów filmu, co nadaje jej nostalgii oraz melodramatyczności, oczywiście jeśli wiemy, jak kończy się ta część.
Zakończenie właśnie jest największą zmianą w odniesieniu do poprzednich części. Nie tylko Bond żeni się z poznaną dziewczyną, ale również planuje odejść dla niej ze służby. Jednak jego szczęście nie może trwać długo – żeby seria mogła trwać, James musi pozostać 007. Tracy zostaje więc zastrzelona przez „złego” i właśnie za tę scenę George Lazenby powinien zostać doceniony. Co prawda reżyser nie pozwolił, aby aktor rozpłakał się na ekranie – nadal przecież jest to Agent Bond – jednak na jego twarzy widać rozpacz oraz te wszystkie emocje, które można czuć po stracie ukochanej.
W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości zostało lekko zapomniane przez oglądających bondowskie filmy. Uważam jednak, że niezasłużenie – jak na tamte lata stanowi bardzo ciekawą część serii, nawiązująca do poprzednich, ale równocześnie posiadającą nowe i ówcześnie innowacyjneozwiązania. Całość można też po prostu obejrzeć jako, dobre kino akcji, które według mnie (może z małym przymrużeniem oka, na niektóre efekty specjalne) nadal świetnie się broni i które ogląda się z dużą przyjemnością.
Karolina Szuba