Biografia niecodzienna


Choć w ostatnich latach Oscary stale budzą kontrowersje zarówno wśród krytyków jak i widzów, to informacje o zdobytych nominacjach czy nagrodach wciąż zdają się działać jak wabik przyciągając do kin tłumy widzów. A co za tym idzie, napędzając produkcję kolejnych reprezentujących dany typ tytułów. Sugerując się tym można by stwierdzić, iż otwierająca XXI wiek dekada należała do filmu biograficznego, czyli, w największym uproszczeniu, takiego, „który ukazuje życie prawdziwej osoby żyjącej w przeszłości lub obecnie”[1]. Uściślając, zwykle jednak chodzi o osoby sławne, cenione lub podziwiane. Najczęściej polityków, sportowców czy artystów.

Mimo że we wspomnianym dziesięcioleciu zaledwie jeden biopic (Piękny umysł [R. Howard, 2002]) zdobył tę najważniejszą statuetkę, to w samym roku 2005 w głównej kategorii nominowane były aż trzy biografie – Ray (T. Hackford, 2004), Aviator (M. Scorsese, 2004) oraz Marzyciel (M. Forster, 2004). Nierzadko mówi się, iż Amerykańska Akademia Filmowa po prostu bardzo lubi produkcje o znanych i lubianych, a wcielenie się w taką postać zwiększa szansę zdobycia tej, wciąż najważniejszej, filmowej statuetki. Potwierdzenia takiej tezy nie trzeba długo szukać. Wystarczy zerknąć na listy zwycięzców. W pierwszej dekadzie XXI wieku pojawi tam się zatem Adrien Brody wcielający się we Władysława Szpilmana (Pianista [R. Polański, 2002)]), Nicole Kidman jako Virginia Woolf (Godziny [S. Daldry, 2002]) czy Jamie Foxx odgrywający rolę Raya Charlesa (Ray), by wskazać zaledwie kilku. Nie jest to jednak nowe zjawisko – role rzeczywistych postaci nagradzane były Oscarami już od początku ich przyznawania. Na trzeciej, odbywającej się w 1930 roku, gali statuetka w kategorii „najlepsza rola męska” powędrowała do George’a Arlissa grającego brytyjskiego polityka – Benjamina Disraeli. Sam zaś film Disreali (A. E. Green, 1929) podawany bywa jako prototypowy dla kina biograficznego[2].

Podobnie jak inne gatunki filmowe, tak i kino biograficzne wywołuje skrajne emocje. W przypadku biografii, z jednej strony – poprzez wybranie uwielbianego bohatera – można przyciągnąć przed ekrany tłumy widzów, z drugiej produkcje te bywają silnie krytykowane. Pośród zarzutów najczęściej spotkać się można z tymi dotyczącymi nadmiernej dramatyzacji przedstawionej historii (by stała się bardziej atrakcyjna dla widza), tworzenia biografii będących laurkami dla głównego bohatera oraz nieustannego powielania schematów.Oczywiście ostatnia uwaga odnosić się może do kina gatunków w ogóle, w którym to obecność pewnych elementów i schematów jest konieczna by zakwalifikować produkcję do danego gatunku. Jednak nawet jeśli obowiązują jakieś zasady, to nie znaczy, że każde dzieło musi posłusznie wpisywać się w tę konkretną konwencję. I właśnie ku takiemu uciekającemu od schematów dziełu prowadzi ten nieco przydługi wstęp. Chodzi mi o wyreżyserowane przez Todda Haynesa I’m not there (2007). Bo choć historię życia jakiejś osoby można opowiedzieć zachowując chronologię wydarzeń, odhaczając najważniejsze etapy jej życia, to nie jest to przecież jedyne rozwiązanie. Tak tu też postąpiono.

Postaci Boba Dylana nikomu raczej nie trzeba przedstawiać. Muzyk, poeta, a obecnie także laureat literackiej nagrody Nobla na stałe zapisał się we współczesnej kulturze. Jego życiorys zdaje się stanowić doskonały materiał na klasyczną filmową biografię – są tam zmiany estetyki muzycznej, rozwody czy konflikt z obrażoną publicznością. Todd Haynes nie poszedł jednak prostą drogą. Zresztą to nie pierwszy raz, gdy reżyser w sposób niekonwencjonalny mierzy się z czyimś życiorysem – już w latach 80. historię przedwcześnie zmarłej wokalistki Karen Carpenter (Superstar: The Karen Carpenter Story, 1980) przedstawił posługując się lalkami Barbie. W I’m not there również ucieka od przewidywalności. Bo choć film opowiada o Dylanie, to jego nazwisko nie pada tam ani razu – jedynie w czołówce można przeczytać, że jest zainspirowany muzyką i wieloma życiami Boba Dylana. Jeden artysta staje się zatem kilkoma osobami. Każda z nich otrzymuje odrębne imię (Jack Rollins, John, Jude, Billy Kid, Robbie, Woody Guthrie oraz Artur Rimbaud), twarz, a nawet osobowość.

 Choć pomysł ten może wydawać się karkołomny, w tym przypadku zdaje się być uzasadniony. Sam Dylan na przestrzeni swej wieloletniej kariery dawał liczne powody, by właśnie w taki sposób potraktować jego historię. Mowa przecież o artyście broniącym się przed klasyfikacjami, o kimś, kto wielokrotnie po prostu zmyślał swoją przeszłość, gdy był o nią pytany. W przetłumaczonych na język polski Kronikach Dylan komentuje jedną ze swych wypowiedzi w taki sposób: „To akurat była prawda, rzeczywiście nie czułem się do nikogo podobny. Ale pozostałe moje odpowiedzi to były banialuki, mówiłem, co mi ślina na język przyniosła”[3]. Ta i wiele innych wypowiedzi, z których część zresztą zacytowana zostaje w filmie Haynesa, pokazują niechęć artysty do wszelkich etykiet (a także nierzadko mających do tego skłonność dziennikarzy).

 Jednak w I’m not there właśnie takie etykiety w kontekście protagonisty (protagonistów) padają. Poeta, profeta, człowiek wyjęty spod prawa, oszust, gwiazda elektryczności – wszystkie te postaci nawiązują do konkretnych okresów jego ścieżki artystycznej, tego w jaki sposób Dylan przedstawiany był w mediach, ale i tego, co Dylana ukształtowało. Jest wśród nich na przykład osoba nazwana Woody Guthrie, co stanowi bezpośrednie odwołanie do folkowego muzyka o tym właśnie imieniu – wielkiego idola Dylana w najwcześniejszym etapie kariery. Z tym, że Woody z I’m not there wcale nie przypomina żadnego z tych dwóch muzyków. Jest to jedenastolatek afroamerykańskiego pochodzenia (w tej roli Marcus Carl Franklin), który jednak nosi przy sobie atrybut rzeczywistego Guthrie – słynną gitarę, „maszynę do zabijania faszystów”, a zarazem tak, jak Dylan odwiedza w pewnym momencie swojego idola – mężczyznę wyglądającego jak realny Guthrie. W inne z filmowych wcieleń protagonisty, to bodaj najbardziej ikoniczne, wcieliła się kobieta – Cate Blanchett. Co ciekawe, to ona otrzymała za rolę liczne nagrody i nominacje stając się zarazem pierwszą i dotychczas jedyną kobietą nominowaną do Oscara za rolę męską. Pozostałe wcielenia obsadzono znacznie bardziej konwencjonalnie, co jednak nie znaczy, że konwencjonalne są wątki, w których występują.

I tak, Ben Whishaw wciela się w postać Arthura Rimbauda – dziewiętnastowiecznego poety i zarazem kogoś, kto miał ukształtować młodego Boba Dylana. Richard Gere jest natomiast Billym Kidem, który choć wprost utożsamiony jest z historycznym przestępcą (twarz aktora widnieje na jego jedynym istniejącym zdjęciu), to jawnie reprezentuje także samego Dylana. Na przykład poprzez maskę identyczną jak te, które muzyk nakładał podczas trasy koncertowej Rolling Thunder Revue czy stanowiącą tło dla scen, napisanej przez artystę, ścieżki dźwiękowej z filmu Pat Garrett i Billy Kid (S. Peckinpah, 1971). Wcielenia wykreowane przez Christiana Bale’a oraz Heatha Ledgera są najbliższe konwencji – pokazują po prostu pewne konkretne etapy i obszary życia artysty. Jest więc wątek życia rodzinnego, opowieść o rozwoju kariery muzyka (imitacje poszczególnych okładek, ale ze zmienionymi tytułami albumów) czy epizod religijny.

 Nie tylko bohater wymyka się tu ramom kina biograficznego, także i forma daleka jest klasycznym rozwiązaniom. Oczywiście są tu pewne sceny czy sekwencje typowe dla gatunku – obrazy wydarzeń kluczowych zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym (małżeństwo i rozstanie, występ w Newport, spotkanie z idolem), lecz istotny jest sposób, w jaki całość została złożona. Brak tu chronologii, niekiedy zdarzenia późniejsze następują po tych znacznie wcześniejszych. Tym, co spaja poszczególne sceny zdaje się być jakiś ciąg skojarzeń, za sprawą którego film przypomina raczej pewnego rodzaju kolaż na temat tego, co składa się na postać Boba Dylana. Obok charakterystycznych dla gatunku obrazów pojawiają się też sny bohatera, jakieś wytwory wyobraźni, sceny z telewizyjnych produkcji na temat muzyka, a nawet nagrania imitujące uliczne ankiety (gdzie skądinąd pojawiają się oryginalne wypowiedzi). Wszystko to różnorodne estetycznie (pojawiają się sekwencje zarówno czarno-białe, jak i kolorowe, ale też bardziej eksperymentalne). Nie byłoby w tym nic dziwnego – ujęcia ze słynnych programów telewizyjnych czy też konferencji prasowych często odtwarzane są w biopicach – gdyby nie to, że chodzi o biograficzne filmy dokumentalne. Wypowiedzi Alice, zagranej przez Julianne Moore, odpowiedniczki Joan Baez wizualnie przypominają te pochodzące z dwa lata starszego No Direction Home (2005) w reżyserii Martina Scorsese. Za sprawą tego i wielu innych zabiegów film niekiedy zdaje się przypominać mockumentary. Zresztą różnego rodzaju cytatów i nawiązań jest tu bardzo wiele, tak wiele, iż początkowo I’m not there może zdawać się zaledwie niezrozumiałym chaosem.

„Zmieniam się w trakcie dnia. Budzę się będąc jedną osobą, a kiedy kładę się spać wiem, że na pewno jestem już kimś innym” – mówił muzyk. Z pewnością decyzja o wyborze właśnie takiej formy dzieła wiąże się z jego bohaterem. Mowa tu o artyście nieuchwytnym, stale uciekającym przed prostym określeniem. To także autor skomplikowanych, niejasnych, pełnych aluzji i odniesień tekstów. Choć w I’m not there nie pada nazwisko Boba Dylana, a jego wizerunek pojawia się zaledwie na kilka sekund w finale filmu, to zdaje się on oddawać złożoność tego artysty. Parafrazując cytat z dzieła Andrzeja Wajdy – film o nim bez niego jest jednak możliwy…

Kalina Kamińska


[1] Za: E. Cheshire, Bio-pics: A Life in Pictures, Nowy Jork 2015, s. 1.

[2] R. Altman, Gatunki filmowe, Warszawa 2012, s. 114.

[3] B. Dylan, Kroniki. Tom 1, Wołowiec 2014, s. 9.

Bibliografia:

  1. Altman R., Gatunki filmowe, Warszawa 2012.
  2. Cheshire E., Bio-pics: A Life in Pictures, Nowy Jork 2015.
  3. Dylan B., Kroniki. Tom 1, Wołowiec 2014.

zdj. – materiały MOMA

,