Złapałem się na tym, że kolejny rok z rzędu po ogłoszeniu nominacji do Oscara zacząłem narzekać, że to najgorsze nominacje od lat. Powinienem już przywyknąć, moja relacja z galą Oscarową wygląda niczym toksyczny związek. Czerwone flagi pojawiają się co chwilę. Nie pasuje mi snobizm akademików, wychodzące praktycznie co roku sytuacje, że głosują po kolesiowsku, czasem nawet bez obejrzenia filmów, a i tak co roku w okresie oscarowym wracam skuszony blichtrem i po prostu emocjami. Mimo że mój faworyt nie zgarnął statuetki w głównej kategorii od 2008 roku i triumfu To nie jest kraj dla starych ludzi, to co roku jakiemuś filmowi kibicuję. Pomimo że zazwyczaj wiąże się to z ogromnym rozczarowaniem i zwycięstwami kolejnych filmów, w których branża filmowa opowiada z samo zachwytem o branży filmowej, takich jak Operacja Argo i Birdman, czy z triumfami bezczelnych „oscar baitów”jak Green Book. Dalej trochę naiwnie idealistycznie wierzę, że akademicy powinni oddawać głosy na filmy, które im się najbardziej podobają.
Wielokrotnie usłyszałem wśród znajomych, także tych, którzy studiują filmoznawstwo, że jakiś film nie jest filmem oscarowym i przez to nie powinien dostać nominacji. Nie dlatego, że nie jest dobry, a dlatego, że nie jest oscarowy. Dokładnej wykładni tego, jak wygląda film oscarowy nie ma, ale instynktownie wiem, co to znaczy. Ten mityczny film oscarowy ma podejmować ważny palący społecznie temat, bądź być ogromnym osiągnięciem technicznym, które popycha sztukę filmową do przodu, jak tak zwane „prestiżowe blockbustery” z przełomu wieków pokroju Titanica, Gladiatora i Władcy Pierścieni. W tym roku do tej drugiej kategorii łapie się Diuna. Hollywood od dekad męczyło się z tym jak ugryźć kultową powieść Franka Herberta. Wprawdzie doczekała się ona już adaptacji w reżyserii samego Davida Lyncha i mini serialu z przełomu wieków, ale i tak najbardziej na wyobraźnię działała niezrealizowana ambitna adaptacja Alejandro Jodorowsky’ego. Czy film Denisa Villeneuve dorównuje legendzie, którą jest otoczony jeden z najlepszych niezrealizowanych filmów w historii? Nie mógł. 10 nominacji do Oscara robi jednak wrażenie. Sam nie byłem zachwycony, uważam, że Diuna jest trzygodzinnym trailerem, zapowiadającym dużo lepszy film, warsztatowo imponującym, ale pod względem storytellingu oraz emocji pustym i po prostu nudnym. Rzadko używam tego argumentu, ale oczekiwałem jakiejś ekscytacji, a rozczarowanie było dla mnie tym większe, że Nowy początek tego samego reżysera jest moim zdaniem najlepszym filmem science fiction tego wieku. Niemniej z tych dziesięciu nominacji w ośmiu kategoriach sam bym na Diunę zagłosował, bo technicznie trudno tego przedsięwzięcia nie docenić. Jednak nominacja za scenariusz jest niezbyt śmiesznym żartem, a nominacja za film jest efektem nominacji w innych kategoriach. Dla mnie jednak film powinien być czymś więcej niż sumą swoich części.
Mimo tego rozumiem jednak nominację za najlepszy film dla Diuny. Nadwerężona pandemią branża potrzebuje dużych wydarzeń filmowych, które z powrotem sprowadzą widownię do kin. Szkoda jednak, że Akademia nie spojrzała na film, który faktycznie to zrobił. Wiem, że niektórzy będą kręcić nosem, jak powiem, że Spider-Man: Bez drogi do domu powinien być nominowany za najlepszy film, ale szczerze w to wierzę. Film zrobiony w kooperacji przez Marvel Studios i Columbia Pictures zrobił dla branży kinowej więcej niż wszystkie filmy nominowane razem wzięte, posadził widzów z powrotem w fotelach kinowych, a przy okazji jest po prostu naprawdę znakomitym rzemiosłem filmowym, które pod względem storytellingu przewyższa większość nominowanych filmów. Jest filmem idealistycznym, pokazującym, że idealizm często niesie za sobą przykre konsekwencje, w postaci śmierci bliskich nam osób, ale to nie znaczy, że mimo poświęcenia nie warto po prostu czynić dobra. W czasach pandemii, w których przyszło nam żyć to bardzo kojące przesłanie. A cały film jest esencją tego co najlepsze w gigantycznych produkcjach, które co rok są w dużych ilościach wypuszczane przez największe studia filmowe. Jest inspirujący. W końcu sprzedaje nam, to do czego Hollywood zostało jako fabryka snów stworzone, coś idealistycznie nieosiągalnego, ale to, że jest to nieosiągalne, nie znaczy, że nie powinniśmy się starać do tego dążyć.
A tymczasem Akademia nominuje Zaułek koszmarów, który pod płaszczykiem filmu prestiżowego ma bardzo mało do zaoferowania w kwestii intelektualnej. Pięknie wygląda wizualnie, ale jest jak miły dla oka papierek po cukierku, w którym nawet już tego cukierka nie ma, bo w 1947 roku Edmund Goulding nakręcił już bardziej kompleksową wersję tej historii. Rozumiem, że film del Toro może się podobać, ma klimat, neo-noirową otoczkę, która może porwać niejednego kinofila. Meksykański reżyser robi po prostu, to w czym od lat jest mocny, to co jest jego znakiem rozpoznawczym. Zastanówcie się jednak na chwilę nad jednym pytaniem, które sobie zadaję od momentu ogłoszenia nominacji oscarowych: czy nie jest tak, że duża część członków Akademii wybrała się na Spider-mana, może nawet z całą swoją rodziną, spędzili świetnie czas, oderwali się od świata, swoich problemów, może nawet wzruszyli, a potem wypełniając kwestionariusze z nominacjami oscarowymi, zagłosowali jednak na film, który został im udostępniony za darmo w ramach kampanii oscarowej, a na który nie wydaliby normalnie swoich ciężko zarobionych pieniędzy? Mam uczulenie na snobizm. W 2010 roku Akademia poszerzyła kategorię najlepszego filmu do 10 nominowanych po oskarżeniach o to, że nie nominowała rok wcześniej Mrocznego rycerza ze względu na to, że jest filmem superbohaterskim. Oskarżenia kręciły się właśnie wokół elitaryzmu Akademii i odcinania się od odbiorców oglądających transmisję z gali. Z początku nowa formuła działała. W pierwszym roku w dziesiątce znalazły się miejsca dla Avatara, Dystryktu 10 oraz Odlotu, a więc filmów kochanych przez masowego odbiorcę. Rok później nominowane były Toy Story 3 i Incepcja, a potem Akademia znowu zmieniła system głosowania, na taki, w którym ilość nominowanych filmów zależy od tego, ile z nich przekroczyło granicę 5% pierwszych miejsc na listach. Wszystko wróciło do normy, bo mało akademików dawało na pierwszych miejscach blockbustery, zdarzały się wyjątki jak nominacja dla Czarnej Pantery, ale dobrze wiemy, że ten skądinąd moim zdaniem wspaniały film, nie został nominowany z powodu swojej jakości, a przełamania bariery kulturowej. Skąd jednak nominacja dla Zaułka koszmarów? Może sobie myślicie, że ten film nie mógł się znaleźć na tylu pierwszych miejscach na listach członków Akademii. Ano w tym roku powrócono do systemu głosowania z 2010 roku i film Del Toro prawdopodobnie prześlizgnął się, notując sporo miejsc pod koniec dziesiątek głosujących. W końcu jest jedynym filmem w tym roku nominowanym w kategorii najlepszego filmu, który nie ma żadnej nominacji w innej z najważniejszych kategorii. Nie ma nominacji za reżyserię, scenariusz, montaż, a także nikt z imponującej obsady aktorskiej nie został wyróżniony przez członków Akademii. Podobał się głosującym, ale raczej na zasadzie, że trzeba jakoś zapchać listę, a Zaułek koszmarów, jest takim filmem gatunkowym, który przejdzie przez gardło osobom głosującym, bo jest filmem prestiżowym, nakręconym przez zdobywcę Oscara, w odróżnieniu od Spider-Mana.
Wspomniałem o statystyce. Od lat interesuję się statystyką oscarową, obstawiam wyniki u bukmachera z pewnymi sukcesami i mogę Wam powiedzieć, że statystycznie rzecz biorąc absolutnym pewniakiem są w tym roku Psie pazury Jane Campion. Jako jedyne mają nominację w najważniejszych kategoriach, jako jedyne dostały nominację do każdej z najważniejszych nagród gildyjnych, poza nominacją za obsadę od Gildii Aktorów. Parę lat temu bym powiedział, że to pogrąży film Campion, tak jak to pogrążyło w 2017 La la land. Do 2017 roku tylko raz w historii film nienominowany przez SAG za obsadę wygrał Oscara za najlepszy film. Precedens związany z Braveheartem zrzucano jednak na karb tego, że był to jeden z pierwszych filmów, których kopie na kasetach VHS zostały wysłane członkom Akademii, a przez to po prostu faktycznie większość go widziała. Tymczasem w przypadku ostatnich czterech edycji Oscarów tylko Parasite dostał nominację za obsadę od aktorów z filmów, które wygrały. Statystyka więc umarła, dlatego dalej jest pewne ziarenko niepewności i mogę cicho kibicować, że Licorice Pizza dokona ogromnej sensacji.
Nie jest to też film, który się nie wpisuje w formułę filmu oscarowego. Został nakręcony przez Paula Thomasa Andersona, który jest powszechnie uważany za jednego z najwybitniejszych współczesnych reżyserów amerykańskich. Jest to film pełen samo zachwytu nad magią kina oraz samą branżą. Jest wypełniony anegdotami, chociażby tymi dotyczącymi niesławnego narcystycznego producenta filmowego Jona Petersa. Jest to jednak po prostu szczery niewykalkulowany film o tym czego doświadcza większość ludzi, o pierwszym zauroczeniu.
Czego nie można powiedzieć o twórcach obowiązkowego „oscar baitu” w stawce, czyli King Richard: Zwycięska rodzina. Obowiązkowa pozycja w dziesiątce dla filmu, który opowiada o niezrozumianej jednostce dokonującej rzeczy wybitnej, w tym przypadku wychowującej dwie najlepsze tenisistki w historii. Żeby nie było nieporozumień, Will Smith jest znakomity w tym filmie, a sam obraz w reżyserii Reinaldo Marcusa Greena jest naprawdę dobrą pozycją do obejrzenia w tle w czasie niedzielnego kotleta. Jest lekkostrawny, ckliwy, idealistyczny, ma łatwo przyswajalne dla białych wątki dotyczące mniejszości, można się po nim poczuć, że „weszliśmy w skórę” tego „innego”, ale nie na tyle, żebyśmy się poczuli niekomfortowo. To film na wskroś amerykański, wybielający mocno despotyczną postać, o której opowiada, trochę dla mnie moralnie wątpliwy, ale nie w taki sposób jak dobra sztuka być powinna. To nie transgresja, a pokazywanie, że czarne jest białe.
Reszta stawki w większości też jest bezpieczna. Poza Zaułkiem koszmarów znalazło się jeszcze miejsce dla dwóch remake’ów. West Side Story Spielberga jest oszałamiające wizualnie, ale ja tą historię widziałem już w filmie nagrodzonym za najlepszy film w 1962 roku, a Spielberg poza zrobieniem update’a w postaci strony wizualnej wykorzystującej dzisiejszą technologię, nic do tej historii nie dodał, nie zreinterpretował jej na nowo. Jedno mu muszę oddać, sprytny jest ten myk z nietłumaczeniem hiszpańskojęzycznych dialogów, ponieważ amerykańska anglojęzyczna widownia chociaż raz może się poczuć w taki sposób, w jaki czują się wykluczeni często językowo Latynosi w USA. Trzecim remakiem jest Coda, która została zaadaptowana z francusko-belgijskiego filmu Rozumiemy się bez słów. Oryginału nie widziałem, ale spośród tych trzech remake’ów w stawce film w reżyserii Sian Heder wychodzi najbardziej obronną ręką. Jest po prostu bezpretensjonalny, w lekki sposób opowiada o sytuacji osób słyszących w rodzinach głuchoniemych. Jest bardzo amerykański, ponieważ nie ma nic bardziej amerykańskiego niż opowieść o pogoni za marzeniami, ale z tego filmu po prostu bije ciepło. Poza tym to film o muzyce, a ja mam słabość do filmów o muzyce, a na dodatek miło było mi zobaczyć na ekranie Ferdię Walsha-Peelo, który parę lat temu wymiatał wokalnie w bardzo niedocenionym Sing Street.
Stawkę uzupełniają dwa filmy, których niestety nie miałem na ten moment przyjemności jeszcze zobaczyć i jeden film, który z tej stawki najbardziej nie pasuje do kategorii filmu oscarowego. Mówię o Nie patrz w górę. Film ten niezwykle spolaryzował krytyków oraz widownię. Jest wręcz najgorzej ocenianym przez amerykańską krytykę filmem nominowanym do Oscara od dobrych paru lat, nie wiem, czy nawet nie od czasu niesławnego Strasznie głośno, niesamowicie blisko, które chyba było największym beneficjentem poszerzenia głównej kategorii w 2010 roku. Jednak w odróżnieniu od nominacji dla tamtego koszmarka jestem zadowolony, że Akademia dostrzegła ten film. Jestem admiratorem talentu Adama McKaya jeszcze od czasu jego filmów stricte komediowych, uważam, że Policja zastępcza jest jedną z najbardziej niedocenionych komedii XXI wieku, już wtedy reżyser zaczął ujawniać swoje predyspozycje do kąśliwej satyry. Tam jeszcze w sposób trochę nieśmiały uderzał w stronę finansowych elit tworzących państwo w państwie, a teraz już zupełnie popuścił hamulce. Nie patrz w górę nie jest subtelnym kinem, ale na subtelności w kwestii obnażania hipokryzji rządzących, mediów i wielkich koncernów jest już moim zdaniem za późno. Ja wierzę w to, że niszczymy planetę przez swoją głupotę i chciwość, a poza tym w czasach popandemicznych ta fabuła nie wydaje się aż tak naciągana. W końcu chyba każdy z nas spotkał się z osobami negującymi istnienie koronawirusa, którzy wbrew naukowym dowodom żyją w swojej foliarskiej wygodnej bańce, a także każdy słyszał o politykach zbijających profity na tragedii, czy to zamawiając respiratory od handlarzy bronią, czy handlując maseczkami bez certyfikatu. Media też były pełne rozkmin, czy mimo pandemii jakieś duże wydarzenia sportowe, czy kulturalne się odbędą. Niewiele się to różni od wizji świata przedstawionej w filmie McKaya, od protestujących negujących nieuchronną katastrofę, od Pani Prezydent wchodzącej w konszachty z tytanem technologicznym, czy od mediów bardziej zastanawiających się nad tym czy odbędzie się Superbowl, zamiast informować o tym, jakie żniwo może zebrać zbliżająca się katastrofa. Film ma treść, której się zazwyczaj wymaga od filmu oscarowego, jednak jest ona podana w prowokacyjny sposób, który nie kojarzy się z pełnymi blichtru Oscarami, co mnie bardzo cieszy, jest jakąś iskierką nadziei, że może coś się na Oscarach zmieni. Poza tym tak już na wpół serio, ten film spełnia moją perwersyjną fantazję, uśmiercając w finale Timothée Chalameta – chciałbym go jak najmniej oglądać w filmach.
Nie widziałem Drive My Car oraz Belfastu, ale już na pierwszy rzut oka można stwierdzić, że obydwie pozycje wpisują się w model filmu oscarowego. Drive My Car wprawdzie w ten nowy, od paru lat Akademia polubiła wyróżnianie jednego filmu nieanglojęzycznego w głównej kategorii, nawet koreańskiemu Parasite udało się wygrać jako pierwszemu takiemu filmowi w historii. Belfast jest podobno filmem bardzo przypominającym Rome, czyli na wpół autobiograficzną historią w czerni i bieli zabierającą widzów w trochę odmienny od Ameryki świat, w którym wychował się twórca. Przyznam, że trochę w ciemno kibicuję Kennethowi Branaghowi, ponieważ to jeden z najwybitniejszych adaptatorów Shakespeare’a, a jego Wiele hałasu o nic to moim zdaniem najlepszy film Szekspirowski. Żałuję tylko trochę, że swoją pierwszą statuetkę (jest faworytem w kategorii scenariusz oryginalny) dostanie nie za adaptację jakiegoś dzieła Barda z Avonu. Wierzę jednak, że na fali ostatniej popularności wreszcie zrealizuje swoją filmową wersję Króla Lira. Tym bardziej mu kibicuję.
Wiem, że głównie narzekam, ale jak co roku zarwę nockę, żeby śledzić Oscarową galę, a nawet powiem więcej, będę ją śledził z największym zaciekawieniem od dawna. A czemuż to zapytacie się, skoro głównie narzekam na poziom nominowanych filmów? Ano w tym roku mamy najbardziej nieoczywiste od dawna wyścigi w kategoriach aktorskich. Na pierwszym planie u Pań mamy sytuację niespotykaną, żadna z nominowanych nie zgarnęła nominacji do wszystkich najważniejszych nagród poprzedzających Oscary, a więc żadna nie ma kompletu nominacji do Złotych Globów, Critics Choice Awards, SAG i BAFTA. Co najzabawniejsze, nominacje do wszystkich prekursorów dostała Lady Gaga, ale nie dostała tej do Oscara. Faworytką zdaje się Nicole Kidman, której brak nominacji do BAFTA jest raczej podyktowany zmianą zasad w głosowaniu na nominacje do nagród Brytyjskiej Akademii Filmowej. W skrócie: tylko dwie osoby spośród nominowanych były wybierane przez całą Akademię, pozostałe cztery dodawało specjalne Jury. U panów szykuje się starcie pomiędzy Willem Smithem a Benedictem Cumberbatchem, w którym zwycięstwo któregokolwiek z tych panów będzie godne, moim zdaniem Smith ma jednak przewagę, bo akademicy mogą mu dać nagrodę niejako za cały dorobek, zakładając, że będący w ostatnich latach na fali wznoszącej Cumberbatch i tak swojego Oscara w końcu dostanie. U pań na drugim planie sprawa chyba jest najbardziej oczywista. Ariana DeBose dostanie statuetkę i dołączy do elitarnego grona aktorów, którzy dostali Oscara za granie postaci, której odgrywanie statuetką zostało już wcześniej nagrodzone. Dotychczas takim osiągnięciem mogą się pochwalić Robert De Niro, który zagrał młodszą wersję odgrywanego wcześniej przez Marlona Brando Vita Corleone w sequelu Ojca chrzestnego oraz Joaquin Phoenix, który dostał statuetkę za rolę Jokera, podobnie jak to wcześniej udało się świętej pamięci Heathowi Ledgerowi. DeBose jednak jako pierwsza dostanie statuetkę za ten sam plan, co jej poprzedniczka, Rita Moreno. Na drugim planie u mężczyzn faworytem jest Kodi Smit-McPhee za rolę w Psich pazurach, ale Akademia wyjątkowo lubi w tej kategorii nagradzać weteranów i wcale bym nie skreślał szans Ciarána Hindsa.
Będzie ciekawie, chwilami będzie oczywiście jak co roku żenująco, tak że będę przewracał oczami przy werdyktach, ale za rok wrócę z taką samą pasją, żeby ponarzekać i połudzić się, że znam się trochę bardziej od Akademii.
Jasiek Bryg
Źródła zdjęć:
Zdj 1 Oficjalne materiały prasowe wytwórni Warner Bros
Zdj 2 Oficjalne materiały prasowe filmu Nie patrz w górę