Gwiezdna wojna – recenzja filmu Diuna


W końcu! – zakrzyknęli jak jeden mąż wszyscy kinomani 22 października, w dniu polskiej premiery Diuny. Pandemiczne obostrzenia zmusiły wielu z nas do wzmożonej cierpliwości, ale ponieważ wirus nie mógł wciąż dyktować warunków, w końcu dopięto swego i po roku przerwy do kin weszła prawdopodobnie najbardziej oczekiwana premiera ostatnich kilkunastu miesięcy. Paradoksalnie jednak nadal nie wiadomo, co z tego wszystkiego wyszło, bo pierwsza część adaptacji nakręconej przez Denisa Villeneuva daje widzom raczej więcej pytań niż odpowiedzi.

Arrakis – niegościnna, pokryta piachem planeta gdzieś w kosmosie odległej przyszłości. Temperatury dochodzą tu do 60 oC, słońce praży od świtu do zmierzchu, a pod wydmami suną kilkusetmetrowe stwory zwane czerwiami pustyni, połykając co tylko się da. Jednak glob ten kryje w sobie także niezwykle cenny skarb: Przyprawę, którą obsypane są bladożółte połacie piachu. Przedłuża ona życie, pozwala na podróże międzygwiezdne i patrzenie w przyszłość. To właśnie przez nią planeta jest jednym z najcenniejszych miejsc w galaktyce. Gdy więc Imperator daje ją w posiadanie rodowi Atrydów, ci z jednej strony bez wahania akceptują jego decyzję, z drugiej jednak pełni są obaw co do dobrej woli władcy. Wcześniej, przez kilkadziesiąt lat brutalną eksploatację prowadził na planecie ród Harkonnenów, który przez swoją zachłanność został znienawidzony przez jej rdzennych mieszkańców – Fremenów. Mimo iż dawni zarządcy opuścili już Arrakis (którą nazywają także Diuną), nie powiedzieli jeszcze wobec niej ostatniego słowa.

Karty na stół: książkowy oryginał Diuny,bestsellerowa powieść science-fiction autorstwa Franka Herberta z 1965 r. jest dla swojego gatunku tym, czym dla fantasy jest Władca Pierścieni: wzorcowym, najwybitniejszym przedstawicielem. Tak samo również jak w przypadku powieści Tolkiena Diuna przez wiele lat uchodziła za dzieło niemożliwe do zekranizowania. Ci, którzy się tego podejmowali, kończyli fiaskiem: wersja Davida Lyncha z 1984 r. uznawana jest za jedną z najsłabszych pozycji w dorobku reżysera, zaś kilkunastogodzinny film przygotowywany przez Alejandro Jodorowskiego nigdy nie doczekał się realizacji. Cierpliwość jednak okazała się cenna: tak jak 20 lat temu Peter Jackson pokazał światu pierwszą część ekranizacji Władcy Pierścieni (która dziś uchodzi już za klasyka), tak w tym roku znany z Blade Runnera 2049 Denis Villeneuve dokonał „niemożliwego” i przeniósł na ekran pierwszą część powieści Herberta. Pytanie brzmi: czy podołał temu zadaniu? Cóż, pełna odpowiedź będzie możliwa właściwie dopiero… za dwa lata, gdy pojawi się druga część Diuny. Villeneuve nie poszedł bowiem tropem Jacksona, który tworząc jednorodną fabularnie trylogię zadbał również o to, by każda z trzech części była osobnym dziełem mającym własny początek, dramaturgię i wieńczący ją finał. W przypadku Diuny urywa się nie tylko fabuła, lecz także akcja: zanim na dobre się w nią wkręcimy film nagle się kończy i zostawia nas w połowie drogi, co jest o tyle kłopotliwe, że większość czasu pierwszej części reżyser przeznaczył na inscenizację, mocno ograniczając rozwój bohaterów i samej fabuły. Efekt jest taki, że po seansie głód wrażeń pozostaje podobny do tego, jaki był przed seansem, a dodatkowo trudno jest ocenić strategię twórców nie wiedząc, jakie mają plany wobec kontynuacji. Mając więc świadomość, że pełen odbiór dzieła Villeneuva będzie możliwy dopiero jesienią 2023 r., zobaczmy, jak to pierwsze „pół filmu” wypada.

Niezaznajomionych z pierwowzorem literackim zastanawiać może fakt, że Diuna uchodziła za dzieło nieekranizowalne. Problem ten wynikał z faktu, że powieść Herberta to proza ambitna i skomplikowana, drobiazgowo rozrysowująca świat przedstawiony, mnóstwo miejsca poświęcająca rozważaniom na tematy polityczne, filozoficzne czy ekologiczne oraz mocno zagłębiająca się w psychikę bohaterów. Gdyby chcieć drobiazgowo oddać wszystkie te elementy, czas projekcji śmiało mógłby zbliżyć się do tego, o którym myślał Jodorowski. Poza tym medium kinowe rządzi się swoimi prawami i w przeciwieństwie do literatury musi stanowić dużo bardziej uporządkowaną strukturę, co w przypadku takiej mnogości tematów jest zadaniem wręcz karkołomnym. Nic dziwnego, że twórcy nowej ekranizacji dokonali pewnych uproszczeń: zrezygnowali (przynajmniej na razie) z głębokich wywodów, mocno ograniczyli tło społeczno-polityczne czy skomplikowane osobowości poszczególnych postaci. Skupili się zaś na wprowadzeniu widzów w uniwersum Diuny, stopniowo i pomysłowo informując ich o kolejnych elementach obecnych w powieści. Pod tym względem wydaje się, że film osiągnął sukces: inscenizacja może i jest rozległa, ale nie nuży, lecz jest idealnie połączona z kolejnymi wydarzeniami. Te zaś następują po sobie w powolny, wręcz dostojny sposób, co czyni z Diuny film wyjątkowy wśród współczesnych blockbusterów, w których akcja leci wręcz na złamanie karku pokazując coraz to nowsze lokacje i bohaterów. Villeneuve zgodnie ze swoim stylem reżyserskim stopniowo zanurza widza w atmosferę filmu: pozwala nasycić się widokami niezmierzonej pustyni, potęguje napięcie przy pojawianiu się czerwi i ukazuje potęgę futurystycznej architektury. Pomagają mu w tym doskonałe zdjęcia – celebrując kolejne idealne kadry miesza ze sobą skąpane w bladobrązowej gamie barwnej ujęcia na Arrakis z pełnymi granatu wstawkami z innych części kosmosu. A gdy do gry wchodzą barwne światła rozlewające się pośród mroku nocy, efekt jest wręcz piorunujący. Na niesamowity klimat filmu składają się także inne elementy, choćby muzyka napisana przez Hansa Zimmera, w której nutach niemalże słychać chrzęst piachu oraz czuć swoistą mityczność fabuły. Nie zawodzą również efekty specjalne, użyte w filmie w dość dużej ilości, a które zlewają się z otoczeniem tak dobrze, że trudno je dostrzec. Pod kątem reżysersko-technicznym jest więc absolutnie bez zarzutu. Zarzuty – jeżeli już są – kieruje się w stronę samego scenariusza i sposobu, w jaki przekazywana jest historia.

W centrum Diuny, tak literackiej, jak i filmowej, stoi Paul Atryda – syn przywódcy rodu nowych zarządców Arrakis. Młodzieniec nie kwapi się jednak do rządów i perspektywę przejęcia schedy po ojcu traktuje bardziej jak obowiązek niż szansę. Dodatkowo trapią go prorocze sny, w których widzi tajemniczą dziewczynę oraz zdarzenia mające się rozegrać po przybyciu na planetę. Matką Paula jest Lady Jessika, przedstawicielka tajemnego zakonu Bene Gesserit, który posiadł umiejętność posługiwania się Głosem – niezwykłą siłą wpływającą na umysł innych ludzi i zmuszającą ich do wypełnienia wysuwanych żądań. Paul dzięki powiązaniom biologicznym również ma szansę korzystać z Głosu, czego systematycznie się uczy. Nieco zalękniony, niepewny siebie i czujący, że nie podoła swojemu przeznaczeniu bohater jest ponadto kreowany zarówno przez Fremenów, jak i Bene Gesserit na wybrańca, który ma odegrać znaczącą rolę w historii. Postać Paula została w Diunie Villeneuva nakreślona sprawnie – kłopot w tym, że nie wywołuje ona wystarczających emocji. Relacje między nim a innymi postaciami sprawiają wrażenie zbyt formalnych, nie ma tam zbyt dużo miejsca na żywe, pełne szczerości kontakty. Cierpi na tym identyfikacja widza z głównym bohaterem i zaangażowanie w fabułę. Niestety, podobnie wyglądają pozostałe relacje w filmie – tak, jakby niesamowita otoczka wizualna miała nam wynagrodzić brak dramatu w sercu produkcji. W efekcie problemy poszczególnych postaci są nieco „z boku” widza, a grający ich aktorzy nie mają zbyt wielu okazji, by wykazać się swoim talentem. Reżyser postawił tu na ulubieńców widowni: znanego z nowych Gwiezdnych wojen Oscara Isaaca, tytułowego Aquamana Jasona Momoę czy dziewczynę Spider-Mana, Zendayę. Takie decyzje castingowe okazały się strzałem w dziesiątkę: każdy z nich nie tylko zalicza dobry występ, lecz także idealnie pasuje do bohatera, którego odgrywa. Perfekcyjne okazało się w końcu obsadzenie w głównej roli rozchwytywanego obecnie przez wszystkich Timothee Chalamet, który wręcz wydaje się urodzony do zagrania Paula Atrydy. Charyzmatyczna obsada nie ratuje jednak faktu, że w tekście scenariusza postacie są zbyt sztywne, co negatywnie wpływa na ich końcowy odbiór.

W zasadzie wszystkie zarzuty wobec nowej Diuny można odeprzeć słowami, że – tak jak brzmią ostatnie słowa filmu – „To dopiero początek”. Nawet żarliwi apologeci dzieła Villeneuva przyznają, że jeśli w drugiej części fabuła nie będzie bardziej angażująca, a postaci mocniej zgłębione, całość trzeba będzie uznać za porażkę. Niektórzy idą jeszcze dalej – według nich schemat fabularny powieści jest na tyle prosty, że jej ekranizacja powinna się skupiać przede wszystkim na dywagacjach polityczno-filozoficznych, odhaczanie kolejnych punktów narracyjnych spychając na drugi plan. Nie da się ukryć, że największa wartość pierwszej części Diuny wynika nie z fabularnych zawirowań czy dramatycznych momentów, lecz z bardzo udanego przeniesienia na ekran świata znanego z kart powieści Herberta. Jeżeli więc potraktujemy ten film tylko jako monumentalny wstęp do tego, co czeka na nas w „dwójce”, wydaje się, że jeden z najbardziej oczekiwanych filmów roku swoje zadanie spełnił. A ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, temperatura oczekiwań względem kontynuacji będzie zapewne jeszcze większa.

Piotr Góra

Źródło zdjęcia: oficjalne materiały prasowe filmu „Diuna”

,