Zacznę nostalgicznie. Pamiętam jakby to było wczoraj, gdy 19 lat temu wyszedłem z seansu pierwszego Spidermana Sama Raimiego z krakowskiego kina ARS. Pamiętam tę chęć wypuszczenia pajęczynki z nadgarstków i latania pomiędzy budynkami. Pamiętam tę naiwną dziecięcą beztroskę, która trochę gryzie się z motto Człowieka Pająka, czyli „Wielka moc to wielka odpowiedzialność”. Niemniej minęło 19 lat, a ten dzieciak dalej we mnie jest i uaktywnił się podczas i po seansie Spider-Man: Bez drogi do domu, który jest celebracją dziewiętnastoletniej obecności Spider-Mana na kinowych ekranach.
Tak, to będzie recenzja fanboja. Spider-Man to moja ulubiona fikcyjna postać, z którą łatwo się identyfikować komuś kto jest geekiem, w kraju, w którym kultura geekowska nie zawsze była, jak mi się wydaję, w pełni tolerowana. Jeśli więc liczycie na pojazd w stylu „kino superbohaterskie zabija kino”, to zły adres, szczególnie, że to pierwsza po pandemiczna premiera, która może przyłożyć rękę do uratowania filmowego biznesu. Kinowa magia jest naprawdę mocna w ósmym fabularnym filmie o Spider-Manie.
Trudno pisać o fabule filmu Jona Wattsa nie zagłębiając się w szczegóły, które mogą zepsuć seans kinowy, ale postaram się ograniczyć do tego, co można było wywnioskować ze zwiastunów. Historia rozpoczyna się dokładnie w tym samym momencie, w którym zakończył się poprzedni film o przygodach ścianołaza, Spider-Man: Daleko od domu. Tożsamość Spider-Mana (Tom Holland) zostaje wyjawiona. Od teraz Peter Parker jest najsławniejszą osobą na świecie, wszędzie podążają za nim fotoreporterzy, a helikoptery śledzą każdy jego ruch, ale jest to najmniejszy z jego problemów. Kontrowersje związane z podejrzeniami, że Spider-Man zabił bohaterskiego Mysterio (Jake Gyllenhaal) odciskają piętno na wielu osobach wokół Petera. Jak we wszystkich najlepszych historiach o człowieku pająku światy Spider-Mana i Petera Parkera wchodzą w kolizję. Tutaj jednak na większą skalę niż dotychczas, ponieważ cały świat dowiaduje się kto jest pod maską, przez co wszyscy bliscy Petera są zagrożeni. Gdy Parker wraz ze swoją dziewczyną MJ (Zendaya) oraz najlepszym przyjacielem Nedem (Jacob Batalon) nie dostają się na MIT z powodu kontrowersji związanych z ostatnim wydarzeniami, superbohater postanawia poprosić Doktora Strange’a (Benedict Cumberbatch) o rzucenie zaklęcia, które wymaże wszystkim pamięć o tym, że Peter Parker jest Spider-Manem. Jak łatwo przewidzieć coś idzie nie tak i do świata zaczynają się przedostawać antagoniści z innych filmowych uniwersów, którzy znali tożsamość Człowieka Pająka.
Brzmi jak historia, która w niewprawnych rękach mogłaby wylądować w odmętach taniego fanservice’u, jak film, któremu można na starcie zarzucić, że jest korporacyjnym produktem żerującym na nostalgii za postaciami, które w dzieciństwie widzieliśmy w filmach Sama Raimiego i Marca Webba. Oczywiście Bez drogi od domu jest pełne momentów, w których najzagorzalszym fanom zaświecą się oczka i będą mieli ochotę klaskać w czasie seansu z podniecenia, ale powroty takich postaci, jak Zielony Goblin (Willem Dafoe), Doktor Octopus (Alfred Molina) i Electro (Jamie Foxx), Sandman (Thomas Hayden Church) i Jaszczur (Rhys Ifans) pomagają wyciągnąć esencję tego kim Spider-Man jest, a przede wszystkim co moralnie on sobą reprezentuje. Pojawienie się aż pięciu antagonistów w większości przypadków zwiastowałoby chaotyczną napierdalankę, ale Peter Parker nie chce im zrobić krzywdy. Gdy staje przed wyborem czy odesłać ich do ich macierzystych światów, gdzie czeka ich pewna śmierć z rąk innych wersji Spider-Mana, decyduje się im pomóc i ich wyleczyć, naprostować ich moralnie.
Wspomniane przeze mnie motto postaci „Wielka moc, to wielka odpowiedzialność” wybrzmiewa tutaj jak nigdy. Szczególnie że, choć Parker decyduje się postępować moralnie, to jest świadomy ryzyka, że zrobienie dobrego uczynku, może za sobą pociągnąć negatywne konsekwencje. Pomimo tego to robi, ponieważ to właśnie kompas moralny jest tym co odróżnia go od tych z którymi walczy. Oni również mają supermoce, ale używają ich tylko po to, żeby było im lepiej.
Spider-Man: Bez drogi do domu jest więc filmem głęboko idealistycznym. Oczywiście jak to w blockbusterze za ponad 200 baniek nie brakuje tutaj spektaklu, efektownych scen akcji, wybuchów, ale posiadającemu korzenie wrażliwości pochodzące z kina niezależnego Jonowi Wattsowi udało się to na tyle zrównoważyć, że spektakl nigdy nie odrywa uwagi od dramaturgii. A wręcz w finale ją uwydatnia, ponieważ gdy kurz bitewny zaczyna opadać zostajemy z historią o nastolatku, który stracił tak wiele, ponieważ chciał zrobić coś dobrego. Coś o czym nikt się nie dowie.
Ekipie stojącej za filmem należy się sporo pochwał. To tutaj Tom Holland dał swój najlepszy występ dramatyczny w dotychczasowej karierze. Willem Dafoe jest naprawdę przerażający jako Zielony Goblin, a jednocześnie wzbudza współczucie jako chory psychicznie Norman Osborn i nie boję się powiedzieć, że jego kreacja stoi na jednej półce z Jokerem Heatha Ledgera. A scenarzyści wyciągnęli ludzki pierwiastek z tej na pierwszy rzut oka wydumanej historii, przy okazji serwując naprawdę dużo zaskoczeń fabularnych, które na szczęście nie są zaskoczeniami dla samych zaskoczeń.
Po tym filmie widzom krytykującym Spider-Mana w wariancie MCU, że jest nastoletnią wersją Iron Mana, odpadają ostatnie argumenty, ponieważ w odróżnieniu od poświęcenia, którego dokonał w Tony Stark w finale Avengers: Koniec Gry, o tym co on poświęcił nikt się nie dowie. Jeszcze chyba nigdy film kończący trylogię nie budował w takim stopniu zainteresowania tym, co mogą przynieść następne części. Finał łamie serce, ale parafrazując reakcję MJ na połamany naszyjnik Czarnej Dalii w Daleko od domu – właściwie to czasem wolimy, jak jest trochę złamane.
Szkoda tylko, że Stan Lee nie dożył tego momentu. Byłby naprawdę dumny.
Jasiek Bryg
Źródło zdjęcia: oficjalne materiały prasowe filmu