Opinie na temat nowego filmu Ridleya Scotta są niezwykle podzielone, a wręcz skrajne. Jedni uważają ten film za wybitny, drudzy za nieudany. Trudno odmówić racji głosom, które twierdzą, że reżyser Gladiatora i Łowcy Androidów, zdecydował się wziąć na tapet wyjątkowo skomplikowaną i trudną do przeniesienia na ekran kinowy historię rodu Gucci.
Dom Gucci jest opowieścią o słynnej włoskiej rodzinie, która zawojowała świat mody. Historia jest opowiadana głównie z perspektywy Patrizi Reggiani (Lady Gaga), która sama podkreśla, że woli, aby zwracano się do niej po nazwisku jej męża – Maurizia Gucci (Adam Driver). To właśnie ona zdecydowała się opowiedzieć o przedstawionych w filmie trzech dekadach historii włoskiego domu mody i jej miłości do Maurizia. Scott opowiada w tym obrazie nie tylko o marce Gucci, ale również o relacji Patrizi i Maurizia, która kończy się tragicznie.
Każdy rodzaj sztuki, dzieło filmowe czy teatralne, powinno wzbudzać emocje – nieistotne czy pozytywne, czy negatywne. Mnie najbardziej poruszyła postać grana przez Lady Gagę. Dawno nikt nie doprowadził mnie do takiej furii w kinie jak ona. Gdybym był na miejscu Maurizia, nie zrobiłbym jej drinka i rozważałbym szybkie oddalenie się skuterem (z racji tego, że nie chciałbym jej potrącić – ci, którzy widzieli ten film z pewnością będą kojarzyć te dwie sceny). Co nie zmienia faktu, że Lady Gaga wypadła w tej roli świetnie, jak na aktorkę niezawodową i nie zdziwię się, gdy dostanie za nią nominację przy najbliższej edycji Nagrody Akademii Filmowej. Zaś gra Adama Drivera i jego przeistoczenie w trakcie historii było czymś niesamowitym, a jego widok na ekranie zawsze mnie cieszy i ciekawi. Jednak na szczególną uwagę zasługuje w tym zestawieniu Jared Leto, który wciela się w postać Paola – kuzyna Maurizia. Leto w tej roli nie przypomina siebie, jest całkowicie odmieniony i fenomenalny jako lekko ekscentryczny Włoch. Tutaj kończą się najjaśniejsze punkty tego filmu.
Obraz Ridleya Scotta przypomina udział w maratonie. Czasem mimo wielu miesięcy treningów okazuje się, że nie jesteśmy wystarczająco przygotowani do ostatecznego biegu. Można wtedy spróbować biegu metodą Gallowaya, czyli ,,biegu przerywanego”. Polega to na tym, że od samego początku mamy zaplanowane przerwy na marsz, możemy wtedy spokojnie napić się wody i mieć wystarczająco energii na resztę marszu. Dom Gucci to ogromna i bardzo interesująca historia, a przedstawienie jej w kinie jest niełatwym przedsięwzięciem – film w kinie powinien być zwarty i treściwy w każdym wymiarze. Reżyser wydaje się robić bardzo podobne przerwy w tym ,,biegu”, co samo w sobie nie jest przecież niczym złym. Problem polega na tym, że większość tego czasu to marsz, a po nim ten ,,bieg” wygląda dosyć dziwnie oraz niepokojąco. Gdyby skrócić ten film ze 150-ciu do 110-ciu minut, nie stałoby się nic złego. Ridley Scott w tym dziele często łapie zadyszkę, którą trudno wyeliminować później i nie może złapać swojego dogodnego rytmu (mimo nawet ciekawie dobranej muzyki). A to sprawia, że film już w trakcie swojej pierwszej połowy zaczyna męczyć widza, któremu i tak nie jest łatwo wytrzymać blisko trzech godzin (z racji reklam) w maseczce.
Przemysław Kania
Źródło zdjęcia: oficjalne materiały prasowe filmu „Dom Gucci”