Film superbohaterski to jeden z tych gatunków, co do którego nie mam zbyt dużych oczekiwań. Przede wszystkim zależy mi na dużej liczbie scen akcji, zabawnych gagach, niezobowiązującej fabule i dobrych efektach specjalnych. Lista wymagań nie jest zbyt długa, niestety Wonder Woman 1984 (2020, P. Jenkins) zawodzi na każdym z wymienionych pól.
Zacznę od największego mankamentu – scenariusza. Patrząc na całokształt dzieła, odnoszę wrażenie, iż autorzy tekstu (Geoff Johns, Dave Callaham i Patty Jenkins) nie mieli pojęcia, jaki film chcą stworzyć. Ostateczny obraz, z którym obcuje widz, jest różnorodną mieszanką motywów i stylów. Elementy origin story pojawiające się w sekwencji inicjalnej, łączą się z kiczem kolejnej, w której główna bohaterka ratuje centrum handlowe przed atakiem nierozgarniętych opryszków, wyjętych rodem z komedii slapstickowych. Dalej oglądamy nieśmieszną komedię romantyczną, by dopiero w finale zobaczyć fragment, który najbardziej przypomina film superbohaterski. Takie pomieszanie z poplątanimnie przynosi nic dobrego, zwłaszcza że poszczególne segmenty dzieła wydają się odrębnymi, zamkniętymi całościami.
Niezwykle „rozbudowany”scenariusz doprowadza również do tego, że film jest po prostu nudny. Centralna część, spełniająca w wielu innych filmowych przykładach funkcję retardacyjną, w tym wypadku jest przeciągnięta do granic możliwości. Nie wnosi ona absolutnie nic do głównego wątku, a co gorsza sama w sobie nie jest ani zajmująca, ani zabawna, ani ekscytująca. Gdyby Wonder Woman 1984 została pozbawiona tego obszernego fragmentu, jako całość mogłaby tylko zyskać. Co prawda jeśli zechciałbym wybrać te sekwencje, które warto by zostawić, obawiam się, iż materiału nie starczyłoby nawet na krótki metraż – o tak ogromnej porażce należy mówić w przypadku omawianej produkcji.
Jednakże to nie mizerna fabuła, brak akcji czy budowania jakiegokolwiek napięcia są w tym filmie najgorsze. Za ten element uznałbym przekaz ideologiczny, który pod postacią pięknej Gal Gadot autorzy próbują wtłoczyć w widownię. Ów morał wiąże się bezpośrednio z postacią antagonisty (Perdo Pascal), posiadającego zdolność spełniania ludzkich życzeń. Jednymi z częstszych próśb są chęć wzbogacenia się lub posiadania większej liczby wpływów. Sympatyczna złota rybka w człowieczym przebraniu ochoczo wszystkie pragnienia spełnia, nie wspominając, że każde ma swoją cenę. Zazwyczaj będzie to zdrowie, zasoby, a ostatecznie chaos opanowujący cały świat. Jedynym sposobem, aby powstrzymać postępujący armagedon, będzie odwołanie swojego życzenia przez każdego, kto je wypowiedział, oraz zaakceptowanie swojego losu.
Nie mam problemu z tym, żeby prezydent Stanów Zjednoczonych wycofał się z planu wszczęcia wojny atomowej i powrócił do swojego standardowego bytowania. Wątpliwości pojawiają się, kiedy wszyscy ci, których sytuacja materialna czy życiowa jest krytyczna, są proszeni o to, by zwrócić środki gwarantujące im poprawę losu. Bezczelnym jest posługiwanie się półboginią w lśniącej, złotej zbroi, mającej wszystko (a nawet więcej), czego człowiek potrzebuje, w celu zapewnienia powrotu ludzkości do głodu, wojen, bezdomności czy uzależnień. Oczywiście wszystko to dlaratowania świata, który z łatwością akceptuje i przyzwala na pogłębianie dotychczasowych i powstawanie nowych podziałów. Ciekawa w tym kontekście jest postać samego antagonisty, wychowującego się w patologicznej, biednej rodzinie. To on jako pierwszy dopuszcza się takiej okropności, jaką jest chęć zmiany własnej doli, a przecież raz wylądowawszy na dnie, powinien już tam pozostać na zawsze. Właśnie taki obraz rzeczywistości z pełnym przekonaniem proponują nam twórcy.
Naprawdę chciałem znaleźć w tym filmie jakiś pozytywny aspekt, ale niestety finalne sceny, a zasadniczo jedno ujęcie, tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, iż jest to dzieło całkowicie nieudane. Jeśli opisaną wyżej sytuację można w jakiś sposób usprawiedliwić (chodziło w końcu o ocalenie ludzkości), tak nie potrafię znaleźć żadnego argumentu na obronę poklepania bezdomnego po ramieniu. Scena ta pojawia się w wyjątkowych okolicznościach – w okresie świąt Bożego Narodzenia, kiedy wszyscy cieszą się z przezwyciężonego kryzysu. Nastrój jest niemalże idylliczny, a główna bohaterka – tak przynajmniej interpretuję zakończenie – otrzymuje szansę na miłość, czyli spełnia się jej największe życzenie. W obliczu takiego postawienia sprawy można pomyśleć, iż przyszłość kloszarda również będzie usłana różami. Jeśli jedyne, czego pragnął, to poklepanie po ramieniu przez osobę sytuującą się kilka klas wyżej od niego, moje zarzuty są bezpodstawne, aczkolwiek odnoszę wrażenie, że jednak potrzebował czegoś innego, zwłaszcza w tak mroźny i śnieżny dzień.
Mateusz Tkaczyk