Stek bzdur

Doskonale pamiętam, jak po obfitej kolacji w wakacyjne wieczory, które – będąc jeszcze nastolatkiem – spędzałem na działce u mojej babci, zasiadaliśmy wraz z kuzynostwem w salonie przed telewizorem i zaczynaliśmy oglądać Disney Channel. Właśnie w trakcie tych projekcji, które tak uwielbialiśmy, po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć aktorski debiut Zendayi. Dziś za nic nie…


Doskonale pamiętam, jak po obfitej kolacji w wakacyjne wieczory, które – będąc jeszcze nastolatkiem – spędzałem na działce u mojej babci, zasiadaliśmy wraz z kuzynostwem w salonie przed telewizorem i zaczynaliśmy oglądać Disney Channel. Właśnie w trakcie tych projekcji, które tak uwielbialiśmy, po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć aktorski debiut Zendayi. Dziś za nic nie jestem w stanie sobie przypomnieć, czego dotyczył program, w którym występowała; co więcej, bez pomocy internetu nie mogłem nawet przywołać tytułu owej produkcji. Jednakże moja niepamięć co do tamtego okresu tylko wzmacnia efekt, jaki został wywołany po obejrzeniu Malcolma i Marie (2021, S. Levinson). To świetne widowisko aktorskie, zwłaszcza w wykonaniu przywołanej kobiety, która pokazuje, jak wiele osiągnęła, porzuciwszy tę cukierkową, megaoptymistyczną stylistykę na rzecz dojrzałej, przepełnionej żalem i rozgoryczeniem kreacji.

Ominęła mnie Euforia (2019, HBO), a w dwóch najnowszych częściach Spider-mana (Spider-man: Homecoming [2017, J. Watts] i Spider-man: Daleko od domu [2019, J. Watts]) aktorka nie miała okazji do zaprezentowania pełni swojego talentu. Sytuacja fabularna w Malcolmie i Marie, która w centrum umieszcza relację pomiędzy dwiema tytułowymi postaciami, w pewien sposób wymusza, aby aktorzy zaprezentowali maksimum swoich możliwości. W przypadku braku silnie zarysowanej intrygi to właśnie od nich w dużej mierze będzie zależało utrzymanie uwagi widza. Zendaya i John David Washington z tym zadaniem radzą sobie fenomenalnie.

Na szczególną uwagę zasługują pełne pasji, irracjonalnego gniewu i jadowitej ironii monologi ekranowego Malcolma. Aktor niczym w przypływie iluminacji wyrzuca z siebie kolejne słowa, przyśpieszając nie tylko tempo samej wypowiedzi, ale także zwiększając liczbę istotnych informacji dostarczanych widzowi. Washington w zbudowanie swojej roli wkłada gigantyczny wysiłek. Jesteśmy w stanie zobaczyć i usłyszeć jego zmęczenie: zaczyna ciężko oddychać, słabnie, podpierając się na własnych nogach lub znajdujących się w pobliżu przedmiotach, ale – co najważniejsze – w końcu sam widz, podobnie jak bohater, zaczyna odczuwać wyczerpanie.

Nagle od rozmowy o mac ’n’ cheese Malcolm przechodzi do kwestii skrajnie odmiennych, obrażając i poniżając swoją partnerkę. Ta amplituda wgniata widza w oparcie kanapy, sprawiając, że jego serce szybciej bije. A to dopiero początek, co świetnie pokazuje scena w łazience. Kiedy postać grana przez Washingtona kończy wygłaszać swoją mowę, odbiorcy – zmęczeni równie mocno, co postać mężczyzny na ekranie – zostają skonfrontowani ze zbliżeniem twarzy Marie. Kobieta jest przepełniona smutkiem, rozpaczą i niewypowiedzianą złością, jednocześnie wyraża bezgraniczną i z pewnością nieracjonalną miłość do swojego chłopaka. Moment tego zderzenia ponownie wystawia emocje widza na próbę, nie dając mu przestrzeni na złapanie oddechu, cały czas trzymając go w garści i ani na chwilę nie zwalniając tempa wydarzeń.

Występy aktorskie to nie jedyna zaleta Malcolma i Marie. W zasadzie całe dzieło uważam za spełnione i trudno mi znaleźć w nim jakiekolwiek negatywne aspekty. Na szczególne wyróżnienie zasługuje natomiast stworzenie opowieści, która staje się wypowiedzią na temat sztuki filmowej i wszelkich kwestii z nią związanych (zwłaszcza krytyki), a jednocześnie podejmuje temat miłości i związku. Wątki te zostają rozwinięte z niesamowitą precyzją, a każde słowo niesie za sobą ogromny ładunek emocji i znaczenia. Oba są ze sobą ściśle powiązane, a nawet można stwierdzić, że przemyślenia dotyczące wspólnego życia bohaterów wynikają z kontemplacji dotyczącej roli X muzy w świecie. Z kolei owa refleksja ma swoje źródło w nakręconym przez Malcolma i entuzjastycznie przyjętym podczas premierowego pokazu filmie, który nie zostałby stworzony (przynajmniej nie w takiej formie), gdyby nie związek twórcy z Marie i wszelkie ich wspólne perypetie. Opowieść przyjmuje strukturę koła i tworzy przepiękną, zamkniętą całość, w której każdy zarzut i każdy argument jest nietrafiony.

Przyznam, że wątkiem, który jest dla mnie bardziej interesujący, pomimo że oba są ze sobą ściśle powiązane, jest ten związany z krytyką filmową. Będący na początku swojej kariery reżyser, mimo pozytywnej recenzji, wylicza wszelkie nieścisłości i idiotyzmy, które w swoim tekście wypisuje krytyczka. W wielu kwestiach ma rację: nie wszystko jest polityczne, nie zawsze dochodzi do zmiany obiektywu, a kamera niekoniecznie stoi na statywie, gdyż może być umiejscowiona na wózku. Zasadniczo ten wątek w holistycznym ujęciu kwestionuje sens istnienia krytyków filmowych, którzy bardzo często dostrzegają nieistniejące rzeczy lub – co gorsza – sugerują czytelnikowi nieprawdę. Fakt, że w pewnym zakresie zgadzam się z ekranowym Malcolmem, neguje również i ten tekst. Czy rzeczywiście wszystko, co zauważyłem w filmie Levinsona, w istocie istnieje i jest zasadne?

Malcolm i Marie stawia przed odbiorcami mnóstwo pytań. Zwraca uwagę na kulturową nadbudowę, która często przysłania dzieło będące pierwowzorem oraz zmusza widza do przewartościowania swojego sposobu myślenia na temat sztuki, w którym interpretacja albo częściej nadinterpretacja, miałaby być ważniejsza od tworu autora. Kwestie związane z miłością i powinnością wobec drugiej osoby trudno poddawać kategoryzacji, tutaj każdy widz – na przekór wcześniejszym założeniom – powinien zastosować indywidualne podejście. Ze swojej strony mogę powiedzieć, iż temat ten nie został poddany przesadnej estetyzacji i dramatyzacji, lecz, co zabawne (gdyż wokół tego słowa zbudowana jest znakomita scena w filmie), najlepiej opisuje go epitet „autentyczny”. Sam Levinson stworzył wyśmienity obraz, w którym każde słowo, gest i ruch kamerą zostały wycyzelowane do granic możliwości. Z pewnością owej maestrii sprzyjają czarno-białe zdjęcia Marcella Réva, które wzmacniają wszechobecny, wielopoziomowy dualizm. Jednakże mimo perfekcji formalnej czy postawy Malcolma, która zachęca do całkowitej anihilacji krytyki sztuki, film pozostaje otwarty na analizy i interpretacje. Majstersztyk.

Mateusz Tkaczyk